- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: In the Woods... "Pure"
Jest wiele zespołów, na które czekam aż powrócą z nową płytą po długich latach nieobecności. Miałem nadzieję, że może właśnie In The Woods... zaskoczy w 2016 roku udanym wydawnictwem. Pewnie dlatego, że grupa przed rozwiązaniem działalności podążała w kierunku eksperymentalnego rocka, a miała ku temu odpowiednie możliwości techniczne i robiła to wyśmienicie. Przez 17 lat, które minęły od poprzedniego albumu studyjnego, sporo zmieniło się w składzie kapeli. Odszedł wokalista Jan Kenneth Transeth i zmarł gitarzysta Oddvar A:M. Ale pozostali bracia Botteri stanowiący od zawsze trzon zespołu. Tymczasem w muzycznych podsumowaniach zeszłego roku płyta "Pure" wypadła słabo, a właściwie nawet nie zaistniała.
Nie należę do grona zawiedzionych najnowszym wydawnictwem, skoro po kilku miesiącach od ukazania się na rynku nadal słucham go z przyjemnością. In The Woods... zawsze grali muzykę wielowątkową, która dopiero po pewnym czasie otwierała się na słuchacza. Głębię ich dzieł można ocenić dopiero po kilku lub nawet kilkunastu przesłuchaniach. Pewnie dlatego opinie o nowym materiale, po zetknięciu się z nim pierwszy raz, mogą być trochę krzywdzące dla zespołu.
Z drugiej strony rozumiem również niezadowolonych fanów. Chociaż płyta jest udana, fragmentami wręcz doskonała, to jako całość wydaje się zbyt jednostajna. Wygląda na to, że skandynawscy muzycy wzięli przykład z zespołu Dream Theater, który notorycznie wykorzystuje te same motywy muzyczne na swoich albumach, nazywając to nawiązaniami w ramach jednej koncepcji.
Kiedy Opeth nagrywa w stylu psychodelicznego rocka rodem z lat 70., jednym się to podoba, a inni na to narzekają, ale sprzedaż płyt ma się dobrze, a koncerty są wyprzedane. A przecież In The Woods... również tworzy muzykę głęboko osadzoną w prog rocku z lat 70. Nawet na debiutanckim, jeszcze blackmetalowym, albumie "Heart of the Ages" band eksperymentował ze space rockiem, kobiecym wokalem i wstawkami muzycznymi wywodzącymi się z klasycznego rocka. Dla mnie ich najlepszym i niedoścignionym dziełem jest progresywne "Omnio". Płyty "Strange In Stereo", na której poszli jeszcze dalej w kierunku eksperymentalnej muzyki, również słucham z przyjemnością.
Tytuł "Pure" dobrze oddaje zawartość najnowszego albumu, na którym jest mniej eksperymentów z formą utworów, znanych z "Omnio" czy "Strange In Stereo", ale jednocześnie doskonale wpisuje się w dotychczasową stylistykę zespołu. Pozostało nastawienie na klimat, w tym charakterystyczny sentymentalizm. Utwory bazują na przejściach od mocniejszego do spokojniejszego grania oraz zmianach tempa. Wysmakowane połączenie gitarowych metalowych riffów kontrastuje z melodyjnymi spokojnymi wstawkami w stylu lat 70., realizowanymi z użyciem gitar i syntezatorów. Jednocześnie nie ma zbędnych popisów instrumentalistów, tak lubianych przez wiele zespołów progrockowych.
Jeżeli chodzi o wokal, to lubię charakterystyczne przeciągane i zawodzące partie poprzedniego frontmana Jana Kennetha Transetha. Nowy wykonawca ma trochę inną manierę, bliższą stylowi ICS Vorteksa z Arcturusa. Ale udało mu się zachować dotychczasową konwencję i patos znany z poprzednich wydawnictw. Niestety na "Pure" całkowicie zrezygnowano z kobiecego śpiewu.
Na jednym forum metalowym ktoś napisał, że In The Woods... "wyszli z lasu i weszli do wsi". Ale "Pure" nie przypomina "muzycznej wsi", którą znam z dzieciństwa. Ani tej siermiężnej z czasów, gdy starszy ode mnie "syncio" "wójcia" szykował się na wieczorną dyskotekę w remizie. Nie jest też sielsko i anielsko niczym na łąkach znanych z Pink Floyd. Trudno doszukać się elementów folklorystycznych, choćby nawet małego nawiązania do tańca "chodzonego" znanego z Miodobrania Kurpiowskiego. Zamiast tego wszechobecna jest na całym albumie kosmiczna aura. Podjęty został również temat życia wśród sił natury oraz bardziej filozoficzny problem metafizycznego zła czającego się na człowieka.
Od pierwszego utworu słychać, z kim mamy do czynienia, pojawiły się charakterystyczne motywy muzyczne znane z poprzednich dwóch studyjnych albumów. Bardzo dobry "Pure" rozpoczyna się chwytliwym gitarowym riffem w stylu klasycznego Paradise Lost z "Draconian Times" i metalowym wokalem, przerywanym gitarowymi spowolnieniami płynącymi w "kosmicznym" stylu Pink Floyd. Dodatkowo piosenka uzupełniona jest klawiszami i hammondami.
"Blue Oceans Rise (Like A War)" to również jeden z moich faworytów i całkiem przebojowy kawałek, w którym elektroniczny wstęp jest uzupełniony perkusją, a potem dołączają gitara i monumentalny wokal. Przy pierwszym przesłuchaniu na YouTube wideoklip i muzyka luźno skojarzyły mi się z "Oceans" grupy Pearl Jam (sic!). Nie ma oczywiście mowy o jakimś dosłownym kopiowaniu, podobieństwa to "wodna" tematyka, wokal, średnie tempo oraz monumentalność obu utworów.
W "Devil's At The door", po dostojnym rozpoczęciu, mamy mocarniejsze przyspieszenie, a po chwili przejście w stylistykę blackmetalową. Potem następuje gitarowe spowolnienie, po czym znowu, na zmianę, przyspieszenia z wykrzyczanymi wokalami i melodyjne wyciszenia rodem z lat 70. Początek utworu "The Recalcitrant Protagonist" można traktować jako metalową balladę, która zgodnie z konwencją rozwija się w cięższe metalowe granie przerywane spowolnieniami i wyciszeniami.
W "The Cave Of Dreams" zespół nie sięga już po spacerockowe rozwiązania, tylko daje zdrowego metalowego kopa na przemian z melodyjnymi refrenami. "Cult Of Shining Stars" składa się z metalowego riffu, elektroniki oraz początkowo marszowej perkusji. Znowu pojawiają się delikatne, swobodnie płynące dźwięki oraz następuje powrót do ciężkiego, momentami nawet blackmetalowego brzmienia z elementami symfonicznymi. "Towards The Black Surreal" to kolejny mocarny metalowy kawałek fragmentami osadzony w latach 70, tym razem z dodatkiem krótkiej gitarowej solówki.
"Transmission KRS" to jedyna na płycie instrumentalna kompozycja i jednocześnie najlepszy fragment całego wydawnictwa. Utwór jest utrzymany w stylu znanym z coveru "Epitaph" z repertuaru King Crimson opublikowanego na mini albumie In The Woods... o tej samej nazwie. Akurat "Epitaph" zrealizowany został z kobiecym wokalem, ale struktura obu kawałków jest podobna. Syntezatorowy wstęp nawiązuje melodycznie do wejścia w "Blue Oceans Rise (Like A War)", przeradza się w sielsko płynący elektroniczny motyw z podkładem perkusyjnym i dodatkiem gitary akustycznej utrzymany w "kosmicznym" klimacie niczym z twórczości znanej z wczesnych dokonań Tangerine Dream (gdzieś do "Force Majeure"). Całość zamyka wspaniała kilkuminutowa solówka nałożona na elektronikę i sekcję rytmiczną.
Dalej jest "This Dark Dream", czyli powrót do metalowego grania z podniosłym wokalem i melodyjnym gitarowym riffem. To mój kolejny faworyt na płycie. Jest bardzo dobrze, bo progresywnie i mocarnie z typowymi dla całego wydawnictwa wstawkami przywodzącymi na myśl lata 70. Kończąca całość "Mystery Of The Constellation" to znana już z poprzednich kawałków dawka melodyjnego metalu z "kosmicznymi" wstawkami. Urozmaiceniem jest udana gitarowa solówka wieńcząca utwór.
"Pure" to dojrzały album, na którym dostaliśmy dużą porcję charakterystycznej dla zespołu muzyki. Chociaż mnie przekonuje, to pewnie znajdą się malkontenci, którym nie będzie się podobać. Moim zdaniem problem jest w tym, że zespół za bardzo chciał połączyć wszystko w jedną progmetalową całość, wobec tego dużo motywów muzycznych jest do siebie podobnych, a szczególnie syntezatorowe wstawki. Dlatego najlepsze momenty są wtedy, gdy - jak w przypadku "Transmission KRS" - band puszcza wodze fantazji zamiast sztywno trzymać się schematu. Gdybym miał coś zmienić, to skróciłbym czas trwania całości, bo chociaż kompozycje są bardzo dobre, to jednak zbudowane są w zbliżony sposób, co może nużyć słuchacza spodziewającego się większego urozmaicenia. Chciałbym usłyszeć trochę więcej improwizacji, które znamy chociażby z "Omnio", czy wstawek z kobiecym wokalem lub bardziej wyszukaną grę na syntezatorach.
Płyta jest dobra, a kilka utworów z niej pewnie wejdzie do kanonu koncertowego. Ale raczej nie osiągnie statusu pozycji kultowej, jak "Omnio" czy "Heart Of The Ages", za sprawą innego niż dawniej postrzegania zespołu przez fanów, którzy oceniają go przez pryzmat poprzednich wydawnictw. Band, który ma kilkanaście tysięcy polubień na Facebooku, istnieje jakby na przekór wszelkim marketingowym prawom rynku. Z drugiej strony liczba "lajków" nie jest jedynym wyznacznikiem popularności. Wielu fanów grupy to ludzie zagrzebani w muzyce klimatycznej, niekiedy ekstremalnie metalowej, w wieku, w którym niekoniecznie ujawnia się swoje preferencje muzyczne na portalach społecznościowych.
Chociaż album "Pure" nie wygrał żadnego znanego mi muzycznego podsumowania 2016 roku, pewnie nawet nie był w pierwszej dziesiątce takich zestawień, warto dać mu szansę nawet za zbudowany na nim klimat. Chciałbym, żeby grupa w przyszłości kontynuowała działalność, zarówno wydawniczą, jak i koncertową, bo jest jednym z fenomenów norweskiej sceny metalowej, bez której świat muzyki byłby
uboższy.
(Przeczytaj recenzję autorstwa Megakruka - red.).
A znalazłem przypadkowo info,
że zagrają na Castle Party 2018.
Tylko, czy to właściwe miejsce dla nich?
Widziałbym ich na progrockowej imprezie.
W Inowrocławiu jeszcze nie byłem na tym festiwalu, chociaż czasami gra coś ciekawego dla mnie.