- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Immolation "Majesty And Decay"
Zła wiadomość dla wszystkich parających się tworzeniem death metalu. Pierwszy kwartał 2010 mija, Immolation wydają nową płytę, co ni mniej, ni więcej oznacza rozdanie złotych medali i zakończenie sezonu w tej kategorii grania. Tłumaczyć i przypominać nikomu nie trzeba, że zespół Roba Vigny i Rossa Dolana jest ze Stanów Zjednoczonych. Jakie wnioski powinny z tego płynąć? Nie, nie noszą miseczek DD 4, nie jeżdżą różowymi kadilakami, nie hodują psów chiłała i zapewne nie wiedzą, kim jest Hanna Montana. Miast tego wszystkiego nieustannie nadają swojej muzyce cechy polityki zagranicznej swojej ojczyzny. Czyli "Iron Fist In Velvet Glow". Mówiąc prościej: kostucha metal plus specyficzne "ogrzane", piekielnym zapewne, ogniem brzmienie. Wychodząc jednak poza te pierwszorzędne cechy płciowe, "Majesty And Decay" okazuje się być także najbardziej podniosłą rzeczą w ich dorobku, kalibrem dorównującą armacie "Unholy Cult" czy nawet apokaliptycznej "Close To A World Below".
To chyba niełatwe grać i komponować w tak legendarnym zespole. Gdy weźmie się pod uwagę cały szacun i kultowość, jakim się go otacza, wymagania niezdrowo wzrastają. Przecież Immolation to jedni z naprawdę niewielu, którzy gównianą płytą się nie splamili. Reakcja analizy przeprowadzona na ich dyskografii wykazuje wydawnictwa bardzo dobre i zajebiste, względnie zajebiste i po prostu genialne. Nie sposób ich za nic ganić. Jak więc rozpoznać w tych wyjątkowych rzeczach - jeszcze bardzie wyjątkowe? Nie mając pojęcia, w dużym uproszczeniu będę się posiłkował konkluzjami zawartymi w książce Piotra Czerwińskiego "Pokalanie", gdzie autor pochylając się nad pojęciem "zajebisty" zastanawia się, czy kiedyś jeszcze za "zajebistością" będzie np. "pierdolistość". I w ten sposób już mam wszystko, czego potrzebuję. "Shadows In The Light" czy wcześniejsze "Harnessing Ruin", mimo niezmiennie wysokiej klasy, miały (dla mnie oczywiście) jeden mały mankament, którego z resztą też nie ustrzegły się egipskie bożki z Nile na "Annihilation Of The Wicked" i "Ithyphallic". Człowiek włączał, doceniał mistrzostwo warsztatu, agresję, kompozycje, po czym odhaczał w pamiętniku jako "zaliczone". Niby wszystko ok, ale nie do końca, coś jak wytrysk bez orgazmu (seksuolodzy potwierdzają, że to możliwe) lub odwrotnie. Tym razem orgia jest kompletna. "Majesty And Decay" już od pierwszych sekund podniosłego, ponurego intra wzbudza niepokojące ciary na plecach, by w chwilę potem przy pomocy "Purge" przygiąć mordę do gleby zmasowanym atakiem charakterystycznej dmuchawy ciśnieniowej tkwiącej w gardle Rossa Dolana i granymi jakby od "tyłu" riffami Vigny i Billa Taylora. Death metal w ich wykonaniu to odmiana salonowa, pełna gracji, elegancji i finezji. Gdyby coś takiego tworzono w drugiej połowie XVIII wieku, to zapewne i nasze obiady czwartkowe u Króla Stasia odbywałyby się przy ich akompaniamencie. Kompozycje, jak to u Immolation, są rozbudowane. To raczej nie rzecz dla zabijaków, dla których idealnym kawałkiem w śmierć graniu jest ten, który liczy sobie 1:30. I tutaj znowu in plus. Zwyczajna naparzana dawkowana w ten sposób może nużyć, tutaj zaś dzieje się nadzwyczaj wiele. Nie brak ścigaczy - jak brutalny, acz okraszony przepiękną solówką "A Token Of Malice" - ale prawdziwie na kolana rzuca raczej marszowy pochód kawałka tytułowego. To w zasadzie jednocześnie najmniej zakręcony moment na płycie, oparty na jednym temacie, ale groove czy inne dupne doły z niego wybrzmiewające płaszczą organizm na żyletkę, pozostawiając wypukłymi jedynie gały słuchacza, wybałuszone w grymasie niedowierzania. Skrzydeł krążkowi dodają także bardziej ponuro - chwytliwe momenty, jak wstęp do "A Glorious Epoch", który mógłby równie dobrze znaleźć miejsce na którejś z nowszych płyt My Dying Bride (nie bez kozery w wywiadach muzycy Immo zdradzają sympatię do twórczości ponurych Anglików). Tak moim zdaniem powinna wyglądać melodyjność w death metalu. Nie gryzie się to z potężnym zacięciem całości, a sprawia że dźwięki raczej bezproblemowo przechodzą przez mózgownicę, nie zostawiając przy tym żadnego malinowo - cytrynowego gówna między uszami. Wszystko tutaj podporządkowane jest epice, negatywnemu patosowi. To idealne odzwierciedlenie okładki zdobiącej ten wolumin. Może na wpół zgniły, ale jednak Cysorz - mroczny Cysorz.
Płyta jest długa, zakontraktowana na 11 rund o łącznym czasie masakry 45 min. Zróbmy przegląd akcji. Pole działania: death metal, skład: standardowy bas i wokal w jednym, dwie gitary oraz perkusja, dodatkowe instrumentarium: piszczała, fagot, klawuś Yamacha, kobiecy otwór gębowy - brak. A jednak zachwyca i absolutnie nie nuży. Do robienia "tej" muzyki, przy użyciu tak zwyczajnych środków, ale z jednoczesnym rozmachem, trzeba mieć ponadprzeciętny talent. Owszem, każda solówka Vigny to popis umiejętności, ale nie służącej jedynie wymasturbowaniu wzdłuż i wszerz gitary, a mającej swoje ściśle uzasadnione miejsce w kompozycji (słuchaj zastosowania w "Divine Code"), w budowaniu atmosfery napięcia. Brzmienie, najbardziej chyba czytelne w ich karierze, nie służy pokazaniu w jakim super studio to robili i za jaki niebotyczny szmalec na to wydali, za to doskonale uwypukla niepokojącą atmosferę muzyki i niekonwencjonalne przejścia, które najlepiej łowić nocą w samotności. Riffy, mimo iż rozjeżdżają się w różnych konfiguracjach, to jednak zataczają pętle dookoła ofiary i ostatecznie dezorientując, uderzają w najczulszy punkt ("A Thunderous Consequence"). Sami widzicie - po prostu death metal strategiczny. Opisywanie wszystkich kawałków z osobna jest w tym przypadku bezsensowne - muzyczny monolit z cegły "Unholy Cult" pospawanej zaprawą "Close To A World Below" - lepiej być nie mogło. Czy zapowiadany od miesięcy, nowy Morbid Angel da temu radę?
Jakoś nie daje Morbidom, mimo całego dla nich szacunku, większych szans na przebicie nowego Immolation, zresztą to troche inny rodzaj grania i płyty tych dwóch kapel trudno ze sobą porównywać. Zobaczymy, na razie mozna cieszyć się "MaD" i mieć nadzieję, że Morbidów w ogóle jeszcze kiedyś posłuchamy, bo jakoś średnio im to nagrywanie płyty idzie.
Hail!!!
I o ile przy czytaniu co drugiego zdania recki z aprobatą kiwałem głową, to z tym się nie zgadzam. Wiem, że z recenzją jak najbardziej mam prawo się nie zgodzić, ale za to mam prawo, a czuję, że nawet obowiązek, nakłonić do ponownego sięgnięcia po te obie "zaliczone" płyty. Może i "nie wchodzą" od razu, ale to jest fuckin' masterpiece i koniec - nie ma wiele takich krążków w świecie death metalu, a świat ten jest długi i bardzo szeroki.
A MaD bezdyskusyjnie albumem 2010 r. - nieważne, że dopiero co minął jego półmetek.
Akurat w przypadku Nile wymienione przez Megakruka i Ciebie publikacje artystyczne Nile to są po prostu mistrzowskie rzeczy i są jak najbardziej domknięte w epicką całosć
Materiały dotyczące zespołu
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
Behemoth "Evangelion"
- autor: Megakruk
- autor: Kępol
Nile "Those Whom the Gods Detest"
- autor: Megakruk
- autor: Kępol
Lost Soul "Immerse In Infinity"
- autor: Megakruk
Satyricon "Rebel Extravaganza"
- autor: Megakruk
- autor: Margaret
- autor: Eld
Vader "Necropolis"
- autor: Megakruk