- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Immolation "Atonement"
Jak jest z Immolation, wie każdy. Była to kultowa kapela już chyba po wydaniu "Dawn Of Possession" 26 lat temu, ale nie o kult mi tutaj chodzi, a bardziej jakościową oczywistość wydawnictw. To jeden z tych niewielu zespołów w śmierć metalu, które swojego życiorysu nie mają poplamionego średniactwem, kunktatorstwem lub bezczelnym odcinaniem kuponów od własnej, poobwieszanej medalami przodowników deathu, przeszłości. Jeżeli ktoś chce zabierać się za recenzowanie metalu, ale jest jednocześnie z tego sortu "speców", co to nie chcą tracić czasu na słuchanie muzyki, tylko kończąc polonistykę wolą wypocić tekst na kolanie, na podstawie tego, co się o zespole mówi, albo tego, co pamięta się z podstawówki, to powinien zaczynać od Immolation. Ja jedynie czekam na nowe płyty kierowniczego duetu Vigna - Dolan. Nie muszę tego włączać. Zanim jeszcze przesłucham i tak wiem, że będzie zajebiste. Oto siła marki zespołu, który zawsze uważany był za zbawcę death metalu.
Mogliście poczytać sobie na rockmetal.pl wywiad z muzykami "Immolacji", w którym potwierdzili to, o co pytają ich dziennikarze od wydania "Failures For Gods". Tak - wciąż dzielą granie z regularną pracą. Tak - jeszcze im się chce. Tak - w przyszłym roku to oni odśpiewają w chórkach "Oczy Zielone" z Zenkiem Martyniukiem na "Sylwestrze z Dwójką" i uścisną grabę Prezesa TVP. Ok, tyle żartów, bo ileż razy takie deklaracje okazywały się czczą gadaniną. Mają jednak adwokata - najnowszy krążek "Atonement", znów wyklepany pod czujnym okiem Paula Orofino, a ja ponownie mam mordę w ziemi, bo że tym razem znów przypierdolili jak należy, to chyba jednak za mało powiedziane.
Podstawowe elementy grania, z których znane jest Immolation, rzecz jasna pozostają na swoim miejscu. Rozlewające się, grane raz do przodu, raz do tyłu riffy, gitarowe piszczące wiertła i niepozornie rozlana w tle perkusja, która - jak się okazuje po głębszym wsłuchaniu - mota niekonwencjonalnymi rozwiązaniami. To jednak samo w sobie nie wystarczyłoby, żeby "Atonement" okrzyknąć arcydziełem. Szukajmy więc dalej... w tym wypadku kopiąc w przeszłości. I wcale nie chodzi mi o to, że Panowie bonusowo dorzucili tutaj nową wersję hymnu "Immolation" z "jedynki". Bardziej interesuje mnie obecność epickich, apokaliptycznych pierwiastków, w jakie obfitowało najbardziej porażające dzieło Amerykanów, czyli "Close To A World Below" (2000). Dla niektórych takie podejście będzie symptomem faniszczej degeneracji. Dla mnie to naturalna tęsknota za tym, co było po prostu piekielnie wybitne. Z tej perspektywy bez dwóch zdań jestem kupiony, a "Atonement" mogę anonsować jako część drugą tamtej legendarnej płyty. Jakkolwiek na żadnej z jej następczyń nie brakowało tego przytłaczającego do dna piekieł klimatu, tak tutaj w końcu i poziom serwowanego napięcia jest niemal identyczny. Już brzdąkany na jednej strunie, bezczelnie dekadencki początek "The Distorting Light", nie pozostawia wątpliwość z kim i z czym mamy do czynienia. Potęga pompatycznych riffów "When The Jackals Come" czy "Rise Of The Heretics" wprost manifestuje mordercze zamiary ich twórców, zaś genialnie rozprowadzony balans między miażdżącą brutalnością a melodyjną, mroczną fantazją (w tym drugim słyszę nawet flamenco!), nie tylko obezwładnia receptory słuchu, ale momentami... wzbudza prawdziwe emocje. Gdzieś na wysokości "Thrown To The Fire", kiedy Dolan przy akompaniamencie ujadających gitar wycharczał:
"Watch them all burn,
cinders and ash Pyres of beloved, our rulers ignite
Proving their points, stab them deep in our hearts",
kropla potu spłynęła mi po skroni. Nie miałem tak chyba od pierwszego spotkania z "Put My Hand In The Fire" z "Close To A World Below". Apogeum duchowego spięcia Immolation sięga w "Lower", którego początek, żywcem zaciągnięty z którejś z płyt Alice In Chains(!), podpięty w sekundę do wysokiego napięcia, maluje dantejskie landszafty, bombarduje dramatycznymi solówkami, ostatecznie lejąc po dupie staroszkolnym death metalem.
Osobny akapit należy się Rossowi Dolanowi, dla którego "Atonement" w sferze wokalnej jest chyba najlepszą płytą w karierze. Facet nigdy nie był Glenem Bentonem, Chrisem Barnesem czy Davidem Vincentem. Nie zmienia to jednak faktu, że jego głos od zawsze był idealnie spasowany z klimatem grania Immolation. To nigdy nie był typowy growl, bardziej plucie sprężonym powietrzem. Tutaj jednak chyba po raz pierwszy otwiera gardło w takiej skali. Od potężnych, obskurnych ryków, do cedzonych przez zęby, pełnych wściekłości, syczanych melodeklamacji. Nawet nie wiedziałem, że gość tak potrafi.
Dziesiąta pełna płyta w dyskografii, a Immolation wciąż niepokonany, wciąż z podniesionym czołem i z tarczą w dłoni. Wcale mnie to nie dziwi. Choć czasem może wkurwiać, na szczęście zmniejszająca się z upływem lat, buta Roba Vigny narzekającego, że większość gwiazd w tym biznesie od lat gra gówno lub na tzw. odpierdol, ale przymierzając twory jego kolegów po fachu do tego, co tworzy on i Dolan, nie sposób odmówić mu racji. Imponująca, od kilkudziesięciu lat niezmiennie wysoka kondycja Immolation nie pozostawia złudzeń. Nie wiem, jakim cudem ten zespół nigdy nie był należycie doceniony przez muzyczny biznes. Dla fanów wprawdzie są bogami, media jednak i tak nadal bardziej żyją mydlanymi operami wyczynianymi przez Trey'a Azagthotha i spółkę. Taki mały żal dupy na do widzenia. Wiedziałem, że "Atonement" pozamiata, ale że aż tak mną sponiewiera, to już z pewnością nie. Wspaniała "close to a world belowowa" płyta.
P.S. Powinienem chyba płakać, bo ze składu Immolation zrejterował Bill Taylor. Po cichu jednak chyba i za to im podziękuję, o ile informacja o jego powrocie do składu Angelcorpse okaże się prawdziwa.
Po Twojej recenzji Megakruku, wiedziony zdrożną ciekawością, wgłębiłem się w ostatnie dzieło i zauważyłem progres. Owszem innym kapelom taki progres zajmuje 2-3 lata, Immo 2-3 dekady, ale jest. Dla mnie Immo pozostanie zespołem z katastrofalnie zmarnowanym potencjałem.
A death metalowi, to najbardziej szkodzi szufladka, która jest bardzo wąska.
Niedawno kumpel polecił mi rodzimych ziomków Youdash. Technicznie ohoho i nakombinowane, że klękajcie narody. Tylko o ch... im chodzi? Obraził się.
Megakruku recka ohoho