- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Ihsahn "Eremita"
Kiedy w lutym 2010 roku, po długim wyczekiwaniu i notorycznym wyglądaniu za listonoszem, w końcu dotarła do mnie przesyłka z najnowszym wówczas dziełem Ihsahna, zatytułowanym "After", byłem pewien, że konfrontacja z tą propozycją utalentowanego Norwega zostawi w mojej świadomości głęboką na 666 metrów szramę. I wiele się nie pomyliłem. Album powalał pomysłowością, innowacyjnością, natłokiem emocji i nieszablonowych rozwiązań kompozytorskich. Z tym większą niecierpliwością oczekiwałem kolejnej płyty byłego frontmana Emperor, który trzymając się swojego cyklu wydawniczego już dwa lata po premierze "After" uraczył nas kolejną porcją muzyki w postaci albumu "Eremita". Czy udało mu się przeskoczyć wysoko postawioną poprzeczkę?
Do tego, że będziemy mieć do czynienia z muzyką wymagającą od słuchacza skupienia i tak zwanej otwartości umysłu, Ihsahn przyzwyczaił nas już dawno, konsekwentnie wydając coraz to bardziej progresywne dźwięki. Tym razem jednak przeszedł chyba samego siebie. Jak sam stwierdził, chciał nagrać album "nieco bardziej introwertyczny i zdecydowanie bardziej paranoiczny i schizofreniczny". I udało mu się. Doskonałym potwierdzeniem tej tezy może być ponad 8-minutowe dziwadło "The Grave", w którym doommetalowe walce mieszają się z kakofonicznym saksofonem i chaotyczną perkusją, i razem giną pod wykrzykiwanymi tu i ówdzie przez Ihsahna frazami. Paradoksalnie to właśnie "The Grave" najgłębiej zapada w pamięci po pierwszym przesłuchaniu płyty i pomimo swej dość nieprzystępnej formy z każdym kolejnym odsłuchem sprawia wrażenie dzieła skończonego. Podobne emocje mogą towarzyszyć nam przy nieco transowym "The Eagle And The Snake", w którym pojawia się gościnnie Jeff Loomis, czy przy mrocznym, a momentami orientalnym "Catharsis", który jednak nie przynosi oczyszczenia, a raczej spory mętlik. Oba utwory wypadają jednak zdecydowanie bardziej przystępnie niż "The Grave".
Bez względu na to, jak bardzo Ihsahn miesza w strukturach rozdziałów swojej opowieści, nie można "Eremicie" odmówić swoistej chwytliwości i przystępności. Doskonale pod tym względem wypada otwierający album "Arrival", który - szczególnie w partiach, które gościnnie zaśpiewał Einar Solberg, wokalista zaprzyjaźnionego Leprous - chwyta słuchacza za gardło. Sporą dawkę melodii proponuje też ultraszybki "The Paranoid" czy dający chwilę wytchnienia - oraz charakterystyczne wokale kolejnego już gościa, Devina Townsenda - "Introspection". Zwolennikom wcześniejszych solowych dokonań Ihsahna z pewnością przypadnie do gustu "Something Out There", który z powodzeniem mógłby się znaleźć na jego debiutanckim krążku. Płytę w wersji podstawowej zamyka "Departure", który z pozornie spokojnego i przynoszącego nieco ulgi lekkiego utworu przeradza się w istną bestię i bodajże najbardziej agresywną propozycję na "Eremicie", zakończoną epickimi, a przy tym agonalnymi wokalami, niejako dopełniającymi dzieła.
"Eremita" to album świetny i gruntownie przemyślany, zagrany z polotem, a jednocześnie ciężkostrawny i - odważę się postawić tezę - chyba jednak słabszy od poprzednika. Z pewnością nie zaskakuje już tak bardzo, jak "After", gdzie nowością był piekielnie niski strój gitar czy wykorzystanie saksofonu. Żadnym zaskoczeniem nie mógł też być dobór znakomitych skądinąd gości - Norweg pojawił się bowiem zarówno na ostatnim albumie Loomisa, jak i Townsenda, z Solbergiem gra na co dzień, a ze swoją żoną Heidi angażuje się w jeszcze inne, ciekawsze przedsięwzięcia. Ihsahn nagrał zatem dzieło odważne i niezwykle spójne, ale odnoszę wrażenie, że nie będą mu już towarzyszyć takie emocje. Mimo to mamy do czynienia ze zdecydowaną czołówką światowego grania i, śmiem twierdzić, najbardziej wyrazistą płytą z kręgu tak zwanego ekstremalnego metalu eksperymentalnego w ciągu ostatnich kilku lat. Oby tak dalej.
Materiały dotyczące zespołu
- Ihsahn
które chyba znam najlepiej. Klimat klimatem, każda muzyka ma przecież jakiś klimat, ale Agalloch nie ma własnych ciekawych pomysłów. To raczej przystosowanie znanych i ogranych patentów zebranych z różnych, często odmiennych stylistycznie źródeł, do własnych potrzeb.