- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Iced Earth "Glorious Burden"
Iced Earth zawsze byli kapelą z niezłymi pomysłami jeśli chodzi o tematykę swoich albumów. A to złożyli hołd największym koszmarom i potworom znanym ludzkości ("Horror Show"), a to stworzyli muzyczną sagę opartą na jednym z najsłynniejszych komiksów na świecie ("Dark Saga" oparta na rysowanej przez Todda McFarlane'a serii "Spawn"), a to opowiadali mroczną historię w "Night Of The Strormrider". Tym razem Jon Schaffer i spółka postanowili opowiedzieć o wojnach, bitwach i żołnierzach/wojownikach z różnych okresów w historii. Obok walczących o niepodległość Stanów Zjednoczonych mamy Czerwonego Barona, obok komandosów z Navy Seals ("Greenface") - Atyllę, a obok opowieści o Gettysburgu - wspomnienie o 11 września 2001 roku ("When The Eagle Cries"). Do wyśpiewania tekstów porwali "rozwiedzionego" z Judas Priest Tima Owensa, po czym całkiem spokojnie i po prostu nagrali najlepszą płytę w swojej historii.
Już rzut oka na okładkę nastroił mnie całkiem pozytywnie: scena walki na niej przedstawiona bliższa jest rzeczywistości niż idealistycznym wyobrażeniom. Skotłowane ciała, trudno rozpoznać kto jest kto, dym bitewny dodatkowo komplikuje sytuację, pełno brudu i krwi. Czyli scenki rodem z "Wroga u bram" czy z "Patrioty" (pamiętna scena, gdy pocisk armatni urywają nogi niczym zbijająca kręgle kula). Dalej było jeszcze lepiej - rozbijający wokal Tima Owensa. Znów zmuszony do "wejścia w czyjeś buty" wykonał kawał rewelacyjnej roboty. "Glorious Burden" to bowiem jednocześnie najlepsze wokalne dokonanie Tima, jak i najlepsza wokalnie płyta Iced Earth. A trzeba tu wziąć pod uwagę, że moje nastawienie do Tima zbyt pozytywne nie było: raz ze względu na "bardzo-bardzo-lubienie" Matthew Barlowa, dwa - z uwagi na średni odbiór wokaliz na "Jugulator" i "Demolition" Judasów. A tutaj mamy wokale zarówno przepełnione szczerym bólem, jak i agresją, świetne dickinsonowskie "doły", jak i znakomite wejścia w ultrawysokie rejestry (posłuchajcie "Declaration Day", "Reckoning" czy "Greenface").
No i muzyka, która znakomicie współgra z tekstami. Brudne, postrzępione gitarowe riffy, perkusja raz galopująca, raz wybijająca pseudomarszowe rytmy, a wszystko rozjaśniane od czasu do czasu jakąś znakomitą solówką ("Reckoning", "Valley Forge") bądź świetnym, czystym podkładem gitarowym (choćby pod refrenem w "Atilla" czy "Waterloo"). Wyraźnie czuć tu, że gra właśnie Iced Earth, choć trzeba przyznać, że kapela jednak brzmi nieco inaczej. Ze względu na tematykę więcej jest tu wolnych, nastrojowych i monumentalnych fragmentów. Mniej jest agresji i drapieżności, nie ma też tylu technicznych fajerwerków jak choćby na poprzedniej płycie ("Horror Show").
Płyta rozpoczyna się odegranym na gitarze fragmentem hymnu USA i o ile jego obecność ze względu na koncepcję albumu można jako tako uzasadnić, o tyle nie widzę sensu, aby puszczać sobie ten numer przy każdym odsłuchu płyty. Amerykanizmów i tak mamy pod dostatkiem;). Na początku można się więc nieco skrzywić, ale potem jest już coraz lepiej i lepiej. Mamy mocarne ballady pod postacią "When The Eagles Cries" i "Hollow Man", świetne postrzępione "Valley Forge", znakomite "Waterloo" i przesycone starożytno-egzotycznym klimatem "Atilla". Dynamiczne "Reckoning", wzniosłe "Declaration Day", ostre "Red Baron/Blue Max". A najlepsze z tego wszystkiego jest, że gdy przebrzmiewa akustyczna wersja "When The Eagles Cries" będąca ostatnim numerem na płycie, to wszystko co najlepsze... mamy przed sobą. Bo jest to dopiero koniec płyty numer jeden, a do odsłuchania ciągle pozostaje krążek numer dwa zawierający ponad półgodzinną opowieść o bitwie pod Gettysburgiem. O bitwie, która w lipcu 1863 roku była punktem zwrotnym w zmaganiach między Konfederacją i Unią - dzięki zwycięstwu inicjatywa przeszła w ręce tej ostatniej. Rewelacyjny klimat, rozbudowane i znakomite w każdym calu partie instrumentalne, piękne i monumentalne orkiestracje. Do tego znakomity tekst, dający pseudofilmowe wrażenie: z planu ogólnego ("The Devil To Pay") "kamera" przenosi się w środek pola walki ("Hold At All Costs"), a potem "skacze" między dowództwem i kluczowymi starciami bitwy ("High Water Mark"). Daje to zabójczą i naprawdę genialną kombinację, która potrafi zauroczyć pięknymi partiami gitary, fletu i delikatnym wokalem (początek "The Devil..."), zmasakrować zabójczym riffem zestawionym z groźnie buczącym basem ("Hold...") i tchnąć uczuciem nieuchronnej porażki ("High...").
Mimo zachwytów nie mogę odpuścić dwóch tematów, które irytują. Pierwsza kwestia to patetyczność, której jest tu w paru miejscach odrobinę zbyt dużo, zarówno w warstwie muzycznej, jak i tekstowej. Druga rzecz także wiąże się z tekstami: ponieważ są one w dużych fragmentach ściśle powiązane z historycznymi wydarzeniami i sporo w nich dat, nazwisk itd. w paru miejscach sprawiają one "naciągniętych" i nie do końca współgrających z liniami melodycznymi. Ale wady te mają mizerny wpływ na moje ogólne osobiste wrażenie z odbioru albumu.
Krótko mówiąc bowiem jest to najlepsza płyta w dorobku Iced Earth i dla mnie osobiście najlepsza płyta jaką dane mi było słyszeć w A.D. 2004.
A ze patetyczna... Schaffer nie byłby sobą