- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: HIM "Screamworks: Love in Theory and Practice, Chapters 1-13"
HIM to zespół, który ciężko traktować poważnie. Patetycznie nazywają się prekursorami "love metalu", ale tak naprawdę to, co grają, to pop rock z delikatnymi, gotyckimi wpływami. Ville Valo, lider tego fińskiego kuriozum, stara się kreować w wywiadach na nowego Baudelaire'a, mrocznego poetę-symbolistę, lecz jego teksty w większości mogłyby posłużyć w encyklopedii jako przykład pod definicją hasła "grafomania". O ile na pierwszych dwóch płytach można było jeszcze znaleźć u nich sympatyczne melodie, tak później już tylko coraz bardziej zatracali się w chęci przypodobania się zdołowanym trzynastolatkom.
Tym większe było moje zdziwinie, gdy w 2007 roku HIM wydał swój szósty krążek ("Venus Doom"), który okazał się całkiem solidnym, (wcale nie pop) rockowym albumem, a w porównaniu do poprzednich dokonań Finów: wręcz czymś niespodziewanie ambitnym! Nagle okazało się, że HIM potrafi przygrzmocić, urozmaicić swoje kompozycje, wychodząc poza klasyczny schemat "zwrotka - refren, zwrotka - refren", momentami zabrzmieć całkiem doomowo, a w rozbudowanym, dzięsięciominutowym "Sleepwalking Past Hope" - nawet względnie progresywnie. Płyta im wyszła zupełnie niekomercyjna (patrząc cały czas na ich ówczesny back catalog), na dodatek wcale nieźle się sprzedała (38 tysięcy sprzedanych egzemplarzy w pierwszym tygodniu w USA - rekord jak na fińskiego wykonawcę), więc zakiełkowała w mojej głowie myśl: "może jednak coś z tego HIMa jeszcze będzie?"
Nie spieszyli się HIMani z nowym albumem. Trzy lata dzielące "Venus Doom" i "Screamworks: Love in Theory and Practice, Chapters 1-13" to jak dotąd najdłuższa przerwa pomiędzy wydawnictwami zespołu. Choć należy wspomnieć, że w tym czasie pojawił się jeszcze koncertowy "Digital Versatile Doom". Datę premiery nowego albumu wyznaczono na 8 lutego 2010 - aż dziwne, że nie wstrzymali się do Walentynek. Bo niestety znów mamy do czynienia z powrotem do pop... Przepraszam, "love metalu".
"Let's fall apart together now!" - zachęca Ville Valo zaraz po odpaleniu albumu w otwierającym go "In Venere Veritas". Tytuł może jeszcze rodzić nadzieje na coś ambitnego, w końcu cokolwiek powiedzianego po łacinie brzmi mądrze. Ale spokojnie, mroczne trzynastki mogą od razu odetchnąć z ulgą i poczuć się jak w domu (zresztą sam Ville śpiewa w tym utworze "have no fear"): nie, od tej płyty nie będą bolały uszy, jak od poprzedniej. HIMani powrócili do swoich cukierkowych, kiczowatych pioseneczek o smutku, cmentarzach, niegojących się ranach, bezduszności otaczającego nas świata, miłości w obliczu śmierci, miłości aż do śmierci, po prostu śmierci... (Starczy?) Udowadniają to już w drugim utworze, w którym aż zęby zgrzytają od cukierkowego klawisza. Albo w singlowym "Heartkiller" - choć to i tak jedna ze znośniejszych piosenek w zestawie, a jej taneczny refren nosi jakieś znamiona chwytliwości. Teoretycznie o przebojowość można by jeszcze posądzać "Katherine Wheel", ale poza tym mamy tutaj do czynienia wyłącznie z najbardziej kiczowatym wydaniem "love metalu". Nie ma tu zupełnie nic nowego, te wszystkie akustyczne wstępy ("Dying Song"), klawiszowe melodyjki, urozmaicone wyłącznie dla przyzwoitości zmiękczonym w studiu riffem gitary ("Love, the Hardest Way", "In the Arms of Rain"), wyjący w wysokich rejestrach Ville Valo ("Acoustic Funeral (for Love in Limbo)"), krzyczący Ville Valo ("Like St. Valentine")... Wszystko to już Finowie maglowali setki razy na poprzednich albumach. Z charakterystycznych cech nagrań tego zespołu, nie udało mi się tylko wyłapać na "Screamworks..." żałosnego jęknięcia wokalisty, które pojawiało się w najbardziej dramatycznych momentach jego przejmujących love songów na - nomen omen - "Greatest Lovesongs, vol. 666" i "Razorblade Romance".
I w zasadzie najciekawszy utwór dostajemy na samym końcu płyty. Stonowany "The Foreboding Sense of Impending Happiness" (tutaj z kolei przy wymyślaniu tytułu kierowano się najwyraźniej zasadą, że każdy dłuższy niż trzy wyrazy tytuł piosenki brzmi mądrze) to nastrojowa, ciekawie zaaranżowana, elektroniczna kompozycja, przywodząca na myśl twórczość Depeche Mode. Ciekawie by brzmiała cała płyta utrzymana w takim klimacie - jako że "lovemetalowa" szuflada zdaje się już być zupełnie wyczerpana, wypadałoby obrać jakiś nowy kierunek w twórczości. Ale ja już sobie żadnych nadziei nie robię.
"Screamworks: Love in Theory and Practice, Chapters 1-13" boli i bynajmniej nie w taki sposób, jak życzyłby sobie tego His Infernal Majesty Ville Valo. Boli tym bardziej, że stanowi ogromny krok wstecz po "Venus Doom". Już nawet nie chodzi o to, że znowu wszystkie piosenki to przepisowe trzy-i-pół-minutówki do radia, ale - nawet jak na standardy wyznaczone przez tę kapelę na wcześniejszych płytach - "Screamworks..." jest po prostu mdły i nudny. Wątpię jednak, żeby mroczne trzynastki dały się zrazić - nawet tą szpetną okładką. Wytwórnia wrzuci jeszcze "Heartkillera" na soundtrack do trzeciej części "Zmierzchu" i jakoś się ten heartagram będzie toczył dalej.
teledyski do "heartkiller" i "scared to death" są straszne.... niewiem kto je robił ale w ogole nie pasują do stylu zespołu...nie wyrażają tego co jest w piosenkach...Co dorecenzji to uważam że jest troche niespawidliwa, bo Ville ma naprawdę dobry głos, potencjał i talent...
Mam ogromną nadzieje że następna płyta będzie duzo lepsza...a jak nie to pozostanie mi do końca życia wracać do "Venus Doom" albo "Deep Shadows and Brilliant Highlights" którą uważam za najlepszą...
Co do 13-latek to myśle że większośc fanów HIM trzynaście lat miała jakieś 15 lat temu... a współczesne trzynastolatki nie kojarzą za bardzo HIM-a
...no ale ja nie o tym.
Tekstowo rzeczywiście Valo przybił do dna już jakiś czas temu i nie ma ni krzty nadzieji na horyzoncie, żeby ten stan rzeczy zmienić. Aby tę głębie odkryć trzeba czytać z nim wywiady i nagle się okazuje, że takie "In the arms of rain" jest dedykowane dla jego wspólnych chwil spędzonych z bratem, jako dziecko, "St.Valentine" ewidentnie mówi o jego osobistych relacjach nagłośnionych hucznie przez media ("Like the couple from pompeii,
our drama's put on display") a kto raz wniknął o co chodzi w "Katherine Wheel".... :]
Tak więc częściowo się zgadzam - może być ambitniej. Ja już odpuściłam sobie tę nadzieję i przekopuję wywiady w doszukiwaniu się drugiego dna tychże.
Muzyczne zaś porównania... Wiadomo-recenzja jest subiektywna. Jednak jeśli recenzent dobitnie zapoznał się ze wszystkimi wydanymi płytami zauważyłby,że każda ma na siebie inny pomysł i na każdej są inne perełki oraz rozwiązania. Wspomina "Venus Doom". O tak - to było zaskoczenie po takim cukierku z anyżkiem jak "Dark Light", ale odezwały się głosy "gdzie moc, gdzie p...cie ?!". Bo drogi pani recenzencie - na koncertach HIMa trzynastki mdleją w pierwszym rzędzie. A za nimi suną posępnie ludzie od trzydziestki w górę, którzy na HIMie kształtowali swoje muzyczne gusta będąc w wieku mdlejącym.
A te gusta nie są wcale wypaczone,odwołując się do wielu kapel okrzykniętych wielkimi.
I w tej płycie znajdujemy odpowiedź w postaci "Shatter with hope" o którym nic autor nie napisał, a gdzie Valo otwiera całkiem solidnie paszczę. Wiem że jeden kawałek nie czyni płyty genialną, ale zaczęłam się przy nim zastanawiać gdzie podąża HIM, skoro obok siebie zestawił kawałki podszyte przeżyciami osobistymi, słodkie i mdłe, akustyczne, ździerające gardło no i to magiczne "The foreboding sense...". A tytuł nie wynika z przypisywania sobie mądrości długością tytułu. Spostrzeżenie czysto złośliwe bez wnikania w pochodzenie takiego, a nie innego tytułu :P
Chcę też zauważyć, że ostatnie lata wokalista przewalił paląc i pijąc w granicach nałogu. Zanim zabrał się za tę płytę przeszedł odwyk. Skutki słychać nie tylko na niej, ale i na żywo - wreszcie jego głos zaczyna fracać do utraconej lata temu przez używki formy.
Powiedzmy też coś o muzyce, zwłaszcza o perkusji - tu pole popisu dla znawców, mnie brakuje terminologii.
Dałabym już szybciej piątkę dla słuchacza nie przekonanego, ale wnikliwego, który dodałby do tego obiekcje z moich rozmyślań.
Dziwię się jednak, że Autor recenzji potraktował tak powierzchownie samą warstwę kompozycyjną albumu; ta według mnie nigdy szczególnie nie szwankowała (wiele kapeli wychwalanych przez tr00 fanów prezentuje w tym względzie daleko idący prymitywizm), zakładając oczywiście, że wpadanie w ucho to nie grzech śmiertelny ;). Gorzej jest z manierą wokalną zakrawającą na autoparodię. Uładzonym, komercyjnym brzmieniem - klawiszami wyeksponowanymi tak, żeby przypadkiem ktoś ich nie przegapił... i długo by jeszcze wymieniać - HIM sam robi sobie krzywdę.
Jak dla mnie, zespół zdecydowanie ma potencjał; do "Greatest Lovesongs vol.666" i "Venus Doom" jeszcze nie raz wrócę z przyjemnością. Dziwię się, że po nagraniu tej ostatniej chłopcy przestraszyli się własnej artystycznej śmiałości i powrócili do generowania produktów pod bardzo określony target. A szkoda, bo to cholernie dobry kierunek był.
Po drugie ocena śmiesznie niska..
Po trzecie ten koleś wątpię że widział wszystkie wywiady z Ville dotyczące albumu a gada ponownie powiem delikatnie "głupoty" no ale już widocznie mądrzejszy nie będzie.. proponuję wszyscy użytkownicy tej strony wyraźmy głęboki żal, że ten pan niestety taki się urodził i pomóżmy mu w ocenach i recenzjach bo chyba źle rozumie pojęcie krytyk lub pochodna krytyka.. jednym słowem recenzja do dupy.Dziękuję
Materiały dotyczące zespołu
- HIM
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
Slayer "World Painted Blood"
- autor: Megakruk
Behemoth "Evangelion"
- autor: Megakruk
- autor: Kępol