- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Helloween "The Time Of The Oath"
Na ten album fani Helloween czekali osiem długich lat. Od momentu wydania w roku 1988 płyty "Keeper Of The Seven Keys part II" grupa nie nagrała albumu stricte-metalowego. Owszem, trzy poprzednie krążki ("Pink Bubbles Go Ape", "Chameleon", "Master Of The Rings") zawierały utwory szybkie i miejscami dosyć ciężkie, ale tak naprawdę dopiero wraz z wydaniem "The Time Of The Oath" można mówić o powrocie Helloween do korzeni. To, co nie udało się na "Master Of The Rings", tutaj wyszło znakomicie. Przede wszystkim udało się muzykom wytworzyć odpowiedni klimat, nasączony tajemniczością i miejscami nawet grozą. Jest to zasługą Andi'ego Derisa, który stworzył koncept, na którym oparł się cały album (no, może nie cały). Większość utworów opowiada o francuskim jasnowidzu Nostradamusie i o jego przepowiedniach. Zresztą już sama okładka sugeruje, że nie będzie to wesoła muzyka. Przy okazji warto wspomnieć, że zakapturzona postać znajdująca się na okładce albumu to ten sam mężczyzna (stwór), który dzielnie strzegł siedmiu kluczy.
Album otwiera szybki i ognisty "We Burn". Od razu można dostrzec, że zespół powrócił do starych klimatów. To, co również zaskakuje, to wokale Andi'ego. Mimo, iż od poprzedniego wydawnictwa upłynęły zaledwie (a może aż) dwa lata, to widać wyraźnie, że Andi zdecydowanie podniósł swoje umiejętności. Raz śpiewa agresywnie i ostro, jak chociażby w rozpędzonym "King Will be Kings", czy mrocznym "The Time Of The Oath", innym razem czysto i klarownie ("A Million To One", "Power"). Na albumie znajdują się aż dwie ballady "Forever And One (Neverland)" i "If I Knew", z tekstami oczywiście o miłości. Jednak nie są to typowe pościelówy, lecz utwory ciężkie (jak na ballady) i ambitne. Najdłuższym i jednocześnie najbardziej skomplikowanym kawałkiem jest trwający ponad osiem minut "Mission Motherland", opowiadający o przybyciu na ziemię istot pozaziemskich. Ciężaru agresji gitar zawartej w tym utworze nie powstydziliby się sami członkowie Slayer. Natomiast to, co na perkusji wyczynia tu Uli, przechodzi wszelkie pojęcie. Po tym albumie stał on się dla mnie, obok Dave'a Lombardo, najlepszym perkusistą świata. Jedynym minusem tej produkcji jest głupkowaty "Anything My Mama Don't Like", ale nie byłby to album Helloween, gdyby nie pojawił się na nim taki "śmieszny" numer. Na wersji japońskiej płyty mamy dodatkowo aż dwa utwory. Nie pasują one do całości, ale są naprawdę dobre. Pierwszy z nich "Still I Don't Know" to próba zastanowienia się nad tym, co znajduję się po "drugiej stronie". Szczególnie podoba mi się wers: "I wonder if there's music, rubbersex and a McDrive". No cóż, kto wie... Drugi numer "Take It To The Limit" nie zachwyca za bardzo, ale słucha się go całkiem, całkiem.
Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że dawny Helloween powrócił. No, może nie tak do końca "dawny", bo jednak w zmienionym składzie, ale jednak. "The Time Of The Oath" to drugi po "Master Of The Rings" krok ku odbudowaniu legedny. Krok bardzo duży, który znacznie przybliżył zespół do tego, od czego wcześniej się oddalił. Paradoks, prawda? Ale największe dzieła świata zostały stworzone z paradoksów, na zasadzie sprzeczności. A na "The Time Of The Oath" aż roi się od sprzeczności.
P.S. Warto jeszcze dodać, że album dedykowany jest pamięci pierwszego perkusisty Helloween - Ingo Schwichtenberga.