- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Helloween "Keeper Of The Seven Keys - The Legacy"
Czy to bezgraniczna odwaga, czy też chęć zwrócenia na siebie uwagi mediów? A może brak pomysłów, albo skłonność do ryzykanctwa? W każdym razie fakt pozostaje faktem: oto po niemal dwudziestu latach Helloween zdecydował się nagrać kontynuację swoich klasycznych albumów "Keeper Of The Seven Keys I & II". Rzecz tym bardziej karkołomna, że w zespole brak trzech z pięciu muzyków, którzy przyczynili się do powstania "kiperów" - z tamtych lat pozostali w kapeli tylko Michael Weikath oraz Markus Grosskopf.
Jeśli zdecydowali się na taki manewr, to musieli być bardzo pewni swego - a czy aby nie na wyrost, to już inna rzecz...
W każdym razie ja właśnie trzymam w rękach dwupłytowe wydawnictwo o podtytule "The Legacy". Ale zanim zacznę pisać, co sądzę o tym albumie, chciałbym wyjaśnić, że nie zamierzam zbyt szeroko omawiać tej płyty w kontekście dwóch słynnych poprzedników. W stosunku do dnia dzisiejszego koniec lat osiemdziesiątych to kompletnie inna epoka i tak naprawdę to niezależnie jak genialny album Helloween by nie nagrał, to w zestawieniu z przesłuchanymi tysiące razy "oryginalnymi" Keeperami nie miałby u fanów zespołu szans na ich "przebicie". Stąd tylko dosłownie kilka słów porównania. "The Legacy" nie ma w sobie klimatu poprzedniczek, ale wszystkie inne atuty kapeli - jak najbardziej. A więc dobry wokal, świetne riffy i solówki, dynamiczna perkusja. I w mojej opinii nowy album jest lepszy kompozycyjnie. Procentuje doświadczenie i lepsze umiejętności, a świetna produkcja eksponuje wszystkie drobne niuansy i nadaje muzyce mocy i energii.
Szczególnie podoba mi się druga płyta, która charakteryzuje się większą zadziornością, dynamiką i agresją, jest ostrzejsza i bardziej "zajadła". Znakomite, ponad 11-minutowe "Occasion Avenue" ze świetną solówką to dla mnie jeden z najlepszych numerów w historii Helloween. Zaśpiewane z Candice Night "Light The Universe" jest może troszkę przesłodzone, ale magicznego uroku i piękna temu numerowi odmówić nie sposób. "Do You Know What You're Fighting For" kopie po uszach aż miło, podobnie jak "Come Alive" z lekko "megadethowskim" riffem. "The Shade In The Shadow" powala dynamiką, a "My Life For One More Day" - energią.
Ale i pierwsza płyta z 13-minutowym monstrum "The King For A 1000 Years" oraz dynamicznym "Pleasure Drone" na czele robi więcej niż dobre wrażenie. Wprawdzie "Mrs. God" jest nieco plastikowe, a "The Invisible Man" - niepotrzebnie przeciągnięte czasowo, ale ogólnych pozytywnych odczuć wobec płyty to nie zmienia.
Bardzo dobry album zespołu, który moim zdaniem można śmiało ustawić obok "jedynki" i "dwójki". Irytuje tylko jedna, w sumie poza-muzyczna sprawa, a mianowicie czemu muzyki jest na obu płytach 77 minut, a zrobiono z tego dwupłytowy album, w dwupłytowej cenie? Ech, chciwość, chciwość, chciwość, bo teledysk do "Mrs. God" na pewno wystarczającym powodem nie jest...