- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Hell-Born "The Call of Megiddo"
Podziwiam Hell-Born za ich styl. Są bezkompromisowi z założenia i chyba w naturalny dla nich sposób. Właściwie nawet nie mam się do czego przyczepić; chyba jedynie do tego, że chwilami (ale naprawdę bardzo sporadycznie) pobrzmiewają na tym albumie echa "Hellblast" - w paru zagrywkach gitar i perkusji. Jest to jednak zaledwie ułamek bardzo twórczej całości.
Zawrotna prędkość dźwięków (oj, pruje te trzewia, pruje! - choć przepraszam, ze trzy razy muzycy zwolnili na moment) nie zakłóca możliwości selektywnego odsłuchu każdego instrumentu. Produkcja (ponownie ta sama ekipa co przy "Hellblast") zwarta i szczelniusieńka, metaliczna, ale nie zgrzytliwa, ostra, równie surowa jak na poprzednich płytach - i na pewno barbarzyńska. W sam raz do jedzenia kolacji przy świecach. I gdybym miała położyć na jednej szali prędkość, a na drugiej ciężar i moc, to (przynajmniej dla mnie) o sile rażenia tego albumu stanowi właśnie ów potężny grzmot, a prędkość podkręca mu turbinę. Bardzo cieszy mnie też czas trwania CD - blisko czterdzieści minut. To ani za dużo ani za mało. Po prostu optymalnie dla takiego materiału.
Teraz może trochę o wrażeniach instrumentalnych... Perkusja miażdży z wdziękiem turbohipopotama; głodnego, wściekłego i zaprogramowanego na precyzyjne zmasakrowanie naszych bębenków (nie blaszanych rzecz jasna). Jak nigdzie i nigdy dotąd linia "garów" na tym albumie jest dla mnie absolutnym faworytem wśród popisów bębniarzy-morderców. Brawo! Przekracza pojęcie "high speed", bo czasami aż trudno za Bastkiem nadążyć. Rzężący bas wtóruje na płycie aż miło i to nie pozostawia mi już wątpliwości: ta płyta to śmiercionośna ślicznotka. Jest przeznaczona dla "estetycznych inaczej" (do których i ja się z przyjemnością zaliczam). Gitary, (a właściwie gitarzyści) zawsze były mocną stroną zespołu i również tym razem nie zawiodły. Les i Jeff tną fachowo, a kilka dyskretnych, melodyjnych (charakterystycznych dla stylu Hell-Born) solówek wplecionych w tło tak potężnych dźwięków jedynie okrasza ten album. Moją ulubioną jest ta z "Legion Is Our Name", a także intro do "With the Gleam of the Eyes of Undead". Jakoś od razu je pokochałam miłością wybitnie bezwarunkową.
Nad tekstami medytować nie zamierzam, bo podobnie jak w przypadku "Hellblast", i tutaj liryki stanowią kipiący siarą "zacier wojenny", a że nie moja to wojna - odnosić się do niej po prostu nie będę. Niech sobie diabły walczą i warczą, jeśli właśnie tak lubią. Wokale sprężyste, o bardzo przyjemnej barwie (takiej z "blaszką", a raczej "żyletką"), niskie, z głębokich gardeł. Z okładki wywaliłabym natomiast centralną facjatę (bo i tak, jak się obrazkowi lepiej przyjrzeć, widać w czym rzecz) i byłby majstersztyk. Reasumując: Szacunek, Panowie, gdyż zdrowo się napracowaliście!