- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Hatebreed "Weight of the False Self"
Czy Amerykanie z Hatebreed mają jeszcze cokolwiek ciekawego do powiedzenia? Czy potrafią zagrać choćby jeden nowy dźwięk, niebędący kalką tego, co nagrali na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat? Czy Hatebreed to nadal hardcore, czy już thrash? Na wszystkie te pytania odpowiedź jest rozczarowująca i nie ukrywam, że od zespołu takiego kalibru oczekuję muzyki, po której chce się zbierać zęby z podłogi. Tymczasem otrzymaliśmy generyczny album Hatebreed, mocno ocierający się o Slayera, mający swoje beatdownowe momenty i specyficzną nośność, ale tak bardzo wtórny, że ocena sześć to chyba i tak za dużo.
W ocenie nie pomaga moment premiery, bo minął niemal rok od pierwotnie założonej daty, płyta przeleżała swoje i nie trafiła w swój czas (przed pandemią), aby zbudować odpowiedni hype na koncerty. Ponadto mam wrażenie, że "Weight of the False Self" powstała na odwal się, aby wypełnić kontrakt z Nuclear Blast i poszukać nowego miejsca. Może ma to sens, bo pomimo czterech lat przerwy od całkiem udanego "The Concrete Confessional", nie ma tu nawet jednego numeru, do którego świadomie chciałbym wracać, ani refrenu na miarę ikonicznego "Live for This".
Wierzę za to, że premierowa dwunastka świetnie sprawdzi się na koncertach, bo nie brakuje tu zarówno typowego hc - punkowego łomotu, jak w "Dig Your Way Out", walców w średnich tempach (utwór tytułowy i o dziwo melodyjne "Invoking Dominance") czy głośnych wersów do sing-a-longów ("Let Them All Rot", "Cling to Life").
Zabrakło za to przyzwoitych solówek, czystych wokali Jasty, które kilka lat temu odświeżyły formułę, oraz wizji tego, jak opakować ten krótki - bo półgodzinny - materiał w brzmienie, które przypisałoby zespół do jednej ze scen, co nadal bardziej dzieli niż łączy.
W USA ten album z pewnością nie przejdzie bez echa, w Europie mamy ciekawsze płyty, o samych zespołach nie wspominając. Wystarczy poszukać w UK i podpowiem tylko jedną nazwę - Malevolence.