- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Greta Van Fleet "Starcatcher"
O trzecim albumie - chyba częściej, niż o drugim - mówi się, że jest najtrudniejszy do stworzenia. Jakie opinie wyrażaliby dotychczasowi krytycy twórczości zespołu Greta Van Fleet, gdyby "Starcatcher" nie tylko nie przyniósł postępu w rozwoju grupy, ale jeszcze okazał się wyraźnie gorszy od "The Battle at Garden's Gate" - strach pomyśleć. Gdyby natomiast prezentował poziom zbliżony lub trochę wyższy, pewnie i tak niewiele by to w stosunku publiczności do kapeli zmieniło. Czy muzycy mogli więc odczuwać dużą presję? Tak, chyba że po około pięciu latach od wypłynięcia na szerokie wody byli już w stanie po prostu robić swoje.
Złośliwi mogą mówić, że okładka albumu utrzymana jest w stylu łazienkowego kafelka, tylko z napisami na środku. Moje pierwsze wrażenie było lepsze. Oto wziąłem do rąk ładną kopertę z wyczuwalnymi pod palcami wypukłościami tekstu. Po głębszym zapoznaniu się z wydaniem, jego zawartość zdołała mnie jednak negatywnie zdziwić. W książeczce zobaczyłem tylko zdjęcia zespołu na pustyni, w strojach kojarzących się z Bliskim Wschodem i z mieczem. Gdzie informacje o produkcji? Nie od razu rzuciło mi się to w oczy, ale w stopce wytwórni jasno zostało napisane, że "song credits" znajdę pod podanym adresem internetowym. Po wejściu na wskazaną stronę zobaczyłem teksty piosenek, poszukiwane personalia itd. Stamtąd więc się dowiedziałem, że współautorem utworów jest producent albumu - Dave Cobb. Jako ciekawostkę można dodać, że ten zdobywca wielu nagród za swoją pracę specjalizuje się w muzyce country. Gdyby się ograniczał tylko do tego gatunku, jego wybór uznałbym za dziwny, a ponieważ ma na koncie również kooperacje z wykonawcami rockowymi - tylko za nieoczywisty.
Jako że do albumu byłem nastawiony sceptycznie, jego czas trwania, sporo krótszy niż poprzedniego, odebrałem pozytywnie. Niecałe trzy kwadranse muzyki sugerowały, że zespół nie zdąży mnie zanudzić. Początek mnie nawet zachwycił. Podniosły "Fate of the Faithful" z mocnym refrenem i rozpływającymi się krzykami wokalisty to świetne otwarcie. Słychać, że bluesrockowy zespół dopracował elementy stylu, z którego jest znany, i cieszy, jak sprawnie wzbogacił go psychodelicznym nastrojem. Niestety zaraz potem ta sama kapela rozczarowuje w "Waited All Your Life". Utwór przynosi uspokojenie w warstwie instrumentalnej, w której znalazła się m.in. gitara akustyczna, ale przydałoby się ono też w wokalu. Brakuje, żeby Joshua Kiszka zaśpiewał niżej i nie nadużywał siły. Lepiej wypadł w dwóch balladach kończących album. "Meeting the Master", do połowy z gitarą akustyczną, następnie z solówką w stereo, cały zasługuje na entuzjastyczną wzmiankę. "Farewell for Now" jako utwór jest tylko poprawny, ale finisz całego materiału stanowi odpowiedni.
Tych, którym spodobał się "Fate of the Faithful", zainteresować powinny też dynamiczny "The Falling Sky" i powolny, trochę podniosły "Sacred the Thread". Pierwszy z nich nieźle szarpie i buja, w refrenie również pojawiają się dobre wokalizy, a urozmaiceniem jest partia harmonijki ustnej. W drugim wraca nieco psychodeliczny klimat, a śpiew dochodzi jakby z lekkiej oddali, wzbogacony delikatnym pogłosem. Szkoda, że "The Indigo Streak" już takiej ekscytacji nie wywołuje. Podobnie jest z "Frozen Light". Agresywniejsze partie wokalu nieźle współgrają w nim z gitarą, ale utwór, chociaż dobry, nie powala. Za drugą - i niestety ostatnią - perełkę uznaję więc dopiero "The Archer". W kompozycji sporo się dzieje, w tym praca perkusisty brzmi ciekawiej, a gitara akustyczna sprawnie wprowadza chwilowe złagodzenia. Jest to wyraźna wycieczka w kierunku rocka progresywnego.
Na osobny akapit zasługuje energiczny "Runway Blues". Takiego tempa, jak w tym kawałku, zespół dawno nie prezentował, może nawet nigdy, zamiast z zachwytem słuchacz zostaje jednak ze zdziwieniem. Po niecałej minucie rajd przerywa krótka wstawka jakby inspirowana tą z "Whole Lotta Love" Led Zeppelin. Następnie zaczyna się solówka gitarowa, która nie ma szansy się rozwinąć, bo ucina ją wyciszenie. Nagranie trwa niespełna osiemdziesiąt sekund. Po pierwszym przesłuchaniu byłem niemiło zaskoczony, a i po kilku dalszych trudno mi okazać temu zabiegowi zrozumienie. Akceptuję przerywniki, miniatury i żarty muzyczne, tu jednak do czynienia mam ze wstawionym bez sensu urywkiem utworu. Nie oczekiwałem od zespołu przebłysków geniuszu, ale też nie spodziewałem się takich niedoróbek.
Uznaję "Starcatcher" za najlepszy z dotychczasowych albumów grupy, ale nie bezdyskusyjnie. Nie zabrakło na nim fragmentów słabszych, a nawet lekkich wtop. Naprawdę nie trzeba się mocno starać, żeby się do czegoś przyczepić. W efekcie Greta Van Fleet na tym etapie działalności wciąż nie ma w dyskografii ideału - pokazuje tylko potencjał. Słuchaczom pozostaje wybiórcza akceptacja poszczególnych piosenek i dalsze czekanie na spełnienie pokładanych nadziei.