- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Greta Van Fleet "Anthem of the Peaceful Army"
Czterej młodzi Amerykanie, których jedni zdążyli już okrzyknąć nadzieją rocka w starym stylu, a inni - marną kopią Led Zeppelin, w końcu zdecydowali się wydać coś obszerniejszego niż minialbum. Premierowym materiałem mogli zachwycić lub rozczarować, ugruntować opinie pozytywne lub negatywne, ale najbezpieczniej było przyjąć, że zdołają zrobić to wszystko równocześnie. Należało więc raczej spytać, czy Greta Van Fleet potrafi nagrać dobry album.
W trakcie pracy nad "Anthem of the Peaceful Army" zespół otoczył się prawie dokładnie tą samą ekipą, co w przypadku "From the Fires". Okładkę wykonała znowu i w podobnym stylu Ashley Pawlak. Książeczka od poprzedniej różni się tym, że dodatkowo znalazły się w niej ilustracje będące rozwinięciem tej z frontu. Również współpracownicy w studiu zebrali się w większości ci sami, można więc się było spodziewać identycznego brzmienia. Mimo to już początek pierwszego utworu - "Age of Man" - daje nadzieję na postęp. Wydaje się, że muzycy postanowili aranżacyjnie i kompozycyjnie spróbować czegoś nowego. Kawałek jest powolny, ale nie monotonny, posiada urozmaicany rytm, dodatkowo pojawiają się klawisze i gitara akustyczna - i wszystko dobrze w nim ze sobą współgra.
W trzech kolejnych utworach nie widać już rozwoju, a przynajmniej poszukiwań, tylko doskonalenie swojego dotychczasowego stylu - co akurat nie musi być złe. Zespół prezentuje bluesrockowe klimaty, z których stał się znany, z wiodącymi rolami gitary oraz wysokiego wokalu, ale też z niezostającymi daleko w tyle basem i perkusją. Wprost: rozbujany "The Cold Wind" kojarzy się z Led Zeppelin. "When the Curtain Falls" podąża jeszcze mocniej w tym kierunku, a przy tym zwraca uwagę solówką gitarową. Niestety, choć jest to niezły kawałek, może irytować, jak kurczowo Joshua Kiszka trzyma się wysokich rejestrów. Wokal stopniowo robi się przez to męczący i monotonny - za mało w nim zróżnicowania. W spokojniejszym, pomimo cięższego refrenu, "Watching Over" gitara dla odmiany pobrzmiewa momentami orientalnie, co jest dobrym urozmaiceniem, ale śpiew nadal może budzić skrajne odczucia.
W innych trzech utworach, samych pogodnych, funkcję wiodącego instrumentu spełnia gitara akustyczna. W miłosnej balladzie "You're the One", wzbogaconej też chórkiem i klawiszami, wokalista wreszcie śpiewa niżej. Niestety w refrenie energiczniejszego "The New Day" znowu nie okazuje umiaru i niepotrzebnie wyje. W tym kontekście chyba wypada docenić fakt, że dopuszcza do mikrofonu kolegów. Szkoda, że w większym stopniu dopiero na koniec - chórek przejmuje prowadzenie w finiszu "Anthem", spokojnej ballady zamykającej trwający odrobinę ponad trzy kwadranse album. Oczywiście jest to najsensowniejsze miejsce, w którym można było ten utwór i partię umieścić, ale słuchaczowi należy się trochę więcej odpoczynku od zapędów głównego wokalisty.
Jeszcze inne trzy utwory wyróżniają się wstawkami. Najlepsze wrażenie robi fragment "Lover, Leaver (Taker, Believer)", w którym sekcja rytmiczna pracuje dalej, a gitarzysta Jacob Kiszka skupia się na wytwarzaniu odgłosów trochę innego typu, by po chwili zagrać solówkę. Niezbyt odległy zabieg grupa zastosowała w "Mountain of the Sun" - część jednej ze zwrotek Joshua Kiszka zaśpiewał przy akompaniamencie tylko perkusji. W powolnym "Brave New World" urozmaicenie ma za to postać jeszcze większego uspokojenia i momentem współgrania klawiszy i wokalizy.
Kompozycje na "Anthem of the Peaceful Army" są bardziej dopracowane niż na "From the Fires" i grupa osiągnęła to bez przeprowadzania radykalnych zabiegów. Ogólnie wydaje się więc, że jest lepiej, jednak materiał nie porywa tak, jak by się chciało. Słuchacz nie znajdzie tu ognia znanego z pierwszych singli kapeli. Pozna za to skłonność wokalisty do nadużywania wysokich częstotliwości. Zespół obrał drogę w nie do końca dobrym kierunku.