- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Green Carnation "The Acoustic Verses"
Długo dojrzewała we mnie opinia na temat tej płyty. Cóż, do pewnych rzeczy trzeba jak widać dorosnąć. Zupełny brak zwracających uwagę słuchacza muzycznych efektów specjalnych i okrojenie formy do niezwykle oszczędnej postaci przesądziły o tym, że nie tak znów od razu kolana pocałowały ziemię. Fakt, że poprzednicy "The Acoustic Verses" odznaczali się przebogatą formułą brzmieniowo - aranżacyjną spowodował, że po pierwszych przesłuchaniach tego albumu myślał sobie człowiek: "hmm..., jakieś to takie, ja wiem... zwyczajne...". Mimo obecności naprawdę czarujących fragmentów (jak choćby dialog instrumentów smyczkowych "pod numerem" "9-29-045") płyta pozbawiona jest doomowych zagrywek i kobiecych wokali znanych z debiutanckiego krążka "Journey to the End of the Night", na którym słychać, że ze stylistyką In The Woods - będącego czymś w rodzaju wcześniejszego wcielenia Green Carnation - panowie żegnają się z trudem. Zatęsknić można też było za elementami konwencji rocka progresywnego lat 70, które - użyte w sposób rozbrajająco świeży - wyciosały podwaliny pod nagrany w zupełnie innym składzie "A Blessing in Disguise", że o wyraźnie hardrockowym pierwiastku "The Quiet Offspring" wspomnę już chyba tylko dla formalności. To, że instrumentarium "The Acoustic Verses" nie ogranicza się do - nomen omen - gitar akustycznych niewiele tu zmienia, bo oprócz nich słychać na płycie wykorzystane z przeogromnym umiarem pianino, skrzypce, wiolonczelę, altówkę oraz perkusję, czyli instrumenty o charakterze klasycznym, jeśli można tak uogólnić. Gdy dodamy sobie do tego gołą dupę Tchorta i reszty muzyków, wypiętą na wszelkie brawurowe popisy, jasne staje się, że za tymi drzwiami nie będzie już przeproś i że kompozycje muszą obronić się same.
No i upierałem się przez kilka dobrych wiosen, że przecież zbiorek akustycznych numerów nie ma prawa wypierać rozbudowanych, awangardowych kompozycji, w których zaklęty jest i metalowo - rockowy pazur, i nowatorstwo, i liryczne piękno. Broń uderzyła o murawę z chwilą, gdy mój dobry przyjaciel odwiedził mnie z koncertowym DVD "A Night Under The Dam", które, nie licząc kilku wtrąceń, w całości wypełniają wykonane na żywo utwory z "The Acoustic Verses", która to płyta następnego dnia wirowała już pod moim laserem. Mogli panowie pójść na łatwiznę i nagrać stare utwory w wersji unplugged. Dysponując tak powalającymi, spokojniejszymi fragmentami, jak choćby dwie pierwsze zwrotki "Lullaby in Winter", nie mieliby z tym najmniejszego problemu. Mimo to zakasali rękawy i powstał materiał premierowy, reprezentujący taki poziom, że jeśli ktokolwiek z Was zna tytuł lepszego akustycznego krążka, to czekam na komentarze pod tekstem.
Szukam na "The Acoustic Verses" jakiegokolwiek słabszego fragmentu, momentu gdzie tekst nie pasuje do linii melodycznej, gdzie wokal wszedł nie tak, gdzie partie instrumentów nie szarpią strun ludzkich uczuć i za każdym razem ponoszę fiasko. Składający się z trzech części, trwający piętnaście i pół minuty "9-29-045" przytłacza stężeniem melancholijnego piękna, ale również czegoś, o czym zapomina bardzo wiele zespołów, a mianowicie nagiej, nie wspierającej się żadną tandetną woalką muzycznej jakości. Warto wspomnieć, że wiele utworów cechuje spory dynamizm, czego świetnym przykładem są takie kompozycje, jak "Alone" (z folkowymi niemal smykami) bądź otwierający album, ciekawie podbity rytmicznie "Sweet Leaf". Splunąłbym sobie w brodę, gdybym pominął przejmujący "The Burden Is Mine... Alone", który mimo szybkiego przekładańca roztacza niezwykle refleksyjny klimat.
Nieważne, czy jesteś fanem brutal death metalu, czy atmosferycznego rocka z elementami muzyki filmowej - od dobrej płyty zawsze oczekujesz pewnych doznań. I jeśli z muzyką, obok której nie przechodzisz obojętnie, spędziłeś już troszkę lat, to w 9 przypadkach na 10 w lot potrafisz zwęszyć granie, za którym nie stoją szczere intencje, a werdykt moich nozdrzy, przy każdym kontakcie z tą płytą brzmi: "The Acoustic Verses" to album nieskażony nawet odrobiną przypadkowych dźwięków. Nie jest to również wynik muzykowania szukający rychłego poklasku ze strony "popcornowego" audytorium, ani wytwór bezpiecznego balansowania między wysiłkiem zatrzymania starych fanów, a realizacją celów ekspansyjnych. Nie oczekujesz prawdziwych acz nieegzaltowanych, odartych z waty cukrowej i dźwiękowych ogni sztucznych, muzycznych emocji? Nie sięgaj po ten krążek!
Ok, ok. Rozumiem,
Dla mnie np. taki Shades of God stoi trzy poziomy wyżej od nudnawego Draconian. Tak że tego.. :) :P
proszę bardzo: Antimatter - Leaving Eden ;P z tym że nie jest to do końca akustyczny album, zresztą jak TAV- niemniej jednak oba albumy świetne, tyle że LE zostalo ocenione tylko na '7' min. '10'. i tyle w temacie;)
wracając do green carnation- jak dla mnie- 'the best' to jednak: A Blessing In Disguise, ba! jeden z najlepszych albumów jakie słyszalem w ostatnich 10 latach
szkoda, że... (nie)widzialem GC jak supportowali anatheme 7 lat temu- bo co to jest 15-20 min- musieli tak wczesnie zacząć:/ ciągle to mam w głowie... ;) a więc.. come back !!!