- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Green Carnation "A Blessing In Disguise"
Poprzedni album Green Carnation - "Light Of Day, Day Of Darkness" - zrobił na mnie wielkie wrażenie. Nic więc dziwnego, że na nową płyte czekałem z wielką niecierpliwością i z wielkimi nadziejami. No i się doczekałem ;)
Muzyka na "A Blessing In Disguise" to dobrze znana z poprzednich dokonań "Zielonych" znakomita i niezwykle wyważona mieszanka heavy metalu, mrocznego progresywnego rocka, gotyku i jeszcze czegoś, co sprawia, że ciężko tą kapelę pomylić z jakimś innym zespołem. Bo nuty wygrywane przez zespół zawsze brzmiały tak, jakby kryło się za nimi coś dziwnego... coś nieokreślonego... coś niepokojącego...
I wszystkie te elementy nadal są bardzo wyraźne, choć jednocześnie można wskazać kilka punktów różniących "A Blessing In Disguise" od poprzednich płyt. Nieco zmienił się klimat, który zresztą już na "Light Of Day, Day Of Darkness" był nieco bardziej "pozytywny" od ekstremalnie mrocznej i gęstej "The Journey To The End Of The Night". Na "A Blessing In Disquise" atmosfera jest jeszcze mniej przygnębiająca, mniej jest "dołów" i depresji, choć oczywiście od radosnego klimatu dzielą płytę lata. I to raczej mroczne niż świetlne ;). Ciągle mamy tu bowiem niezwykle piękną, uwypuklaną jeszcze przez warstwę tekstową, aurę smutku i nostalgii, która unosi się nad każdą niemal nutką. I to także w tych nieco bardziej dynamicznych partiach, których nota bene jest tu zdecydowanie więcej niż wcześniej: gra sekcji jest zdecydowanie bardziej motoryczna, podobnie jak i riffy, które są znacznie szybsze, a równocześnie mniej ciężkie.
Następna rzecz od razu rzucająca się w oczy to zupełnie inna koncepcja struktury albumu i poszczególnych nagrań. "Light Of Day..." było jednym 60-minutowym nagraniem, a na debiutanckiej płycie mieliśmy pięć nagrań tworzących 72-minutową płytę. Tu mamy 57 minut grania i aż dziewięć kawałków, co jak na GC jest ilością wręcz zatrważającą ;). Struktura poszczególnych nagrań także siłą rzeczy się zmieniła i w większości przypadków można wyróżnić kolejne zwrotki i refreny. Te wymienione powyżej różnice powodują, że płyta jest o wiele łatwiejsza w odbiorze od poprzedniczek, które mogły dać słuchaczowi niesamowite przeżycia, ale trzeba było poświęcić sporo czasu koncentrując się na muzyce i tylko na niej. A "A Blessing..." nie wymaga aż tyle skupienia, a przy tym daje słuchaczowi prawie tyle samo cudownych wrażeń!
Jest to bowiem album inteligentnie poprowadzony, dojrzały, spójny, odpowiednio zróżnicowany i NIE-SA-MO-WI-CIE emocjonalny. I tą ostatnią cechę warto tu podkreślić raz jeszcze: Tchort z kolegami posiadają doprawdy fantastyczną umiejętność opisywania uczuć za pomocą muzyki - potrafią sprawić, że słuchacz czuje dokładnie to, co chcą i wtedy, gdy tego chcą. I to nawet pomimo pewnego "uproszczenia" swojej muzyki na tej płycie.
Otwarcie albumu to rewelacyjne "Crushed To Dust". Dynamiczny numer ze świetnym riffem, bardzo melodyjny i najbardziej "przebojowy" na całej płycie. Sprawia wrażenie jakby histerycznie pędził gdzieś przed siebie, co podkreśla jeszcze świetny wokal Kjetila bezskutecznie próbujący "dogonić" muzykę. Podobnie dynamiczne są "Myron And Cole" z uroczymi, subtelnymi partiami (tu miałem skojarzenia z Pain Of Salvation) oraz chwytliwe "As Life Flows By". Znakomite jest także powolne, hipnotyzujące melancholijną atmosferą, niskim wokalem Kjetila oraz snującymi się w tle delikatnymi klawiszami "Two Seconds In Life". Tak samo mroczne i nastrojowe "Writings On The Wall", okraszone świetnymi gitarami w środkowej części oraz kończące płytę, najbardziej przygnębiające nagranie na płycie, przepełnione bólem i mroczną pasją "Rain". Jednak największe wrażenie zrobiła na mnie przepiękna ballada "Lullaby In Winter", kojarząca się nieco z opethowskim "To Bid You Farewell". Podobnie wzruszająca, podobnie melancholijna, świetnie poukładana pod względem dramaturgii, z fantastyczną częścią instrumentalną. Docierająca do najgłębszych zakamarków duszy... Naprawdę genialne...
"A Blessing In Disguise" to płyta może nie tak fenomenalna jak "Light Of Day, Day Of Darkness", ale bez wątpienia rewelacyjna. Pełna mrocznej pasji, spójna i bardzo przemyślana, a przy tym - zaskakująco chwytliwa. No i te emocje! Jak na razie to mój typ na album roku.
Materiały dotyczące zespołu
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
Opeth "Blackwater Park"
- autor: Zbyszek "Mars" Miszewski
- autor: Michu
- autor: Margaret
- autor: Arhaathu
Metallica "Death Magnetic"
- autor: Ugluk