- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Godflesh "Songs of Love and Hate"
Nie będę ukrywał że mam duży sentyment do tej kapeli, stąd może taka wysoka ocena, ale fakt jest faktem, że album jest znakomity (jak zresztą wszystko, co dotychczas wyszło pod szyldem Godflesh).
Godflesh - formacja założona w 1988 r przez Justina K. Broadricka (eks gitarzystę Napalm Death) i B.C. Greena - jest moim zdaniem jedną z najciekawszych ciężkogrających kapel lat dziewięćdziesiątych. Ich muzykę najprościej można opisać jako gitarowy industrial (lekko udeathowiony), ot taki walec drogowy - powoli, acz nieubłaganie prący do przodu. Automat perkusyjny niczym kafar albo jakiś młot pneumatyczny wystukuje monotonny rytm, a panowie J. K. Broadrick i B. C. Green wydobywają ze swoich instrumentów przeróżne (niekoniecznie współbrzmiące) dźwięki, uzupełnione pohukiwaniami tego pierwszego. Razem daje to mieszankę wybuchową, która rzuca na kolana. I tak też jest z najnowszym albumem duetu.
"Songs of Love and Hate" zachęca już samą okładką, przedstawiającą cmentarny krzyż na tle jakiejś olbrzymiej dymiącej fabryki (zdjęcie to zdobiło jeden ze starszych numerów "National Geographic"). Okładka w pełni oddaje klimat płyty.
Album stanowi jedenaście dopełniających się i tworzących spójną całość utworów. Muzyka jest dość mroczna. Perkusja (grupa wyjątkowo zaangażowała do pracy nad albumem perkusistę, zazwyczaj korzysta z usług elektroniki) gra w zautomatyzowany sposób, sfuzzowany bas i świdrująca gitara wwiercają się w czaszkę słuchacza. Pełno tu pisków i sprzężeń, ale jest i miejsce na melodię oraz, jak mówi J. K. Broadrick (skądinąd człowiek o bardzo szerokich horyzontach muzycznych), na "groove". Już otwierający płytę, powoli rozkręcający się "Wake" powala, a dalej maszyneria zwana Godflesh raz rozpędzona równo zasuwa do przodu. Muzyka jest w pewien sposób transowa, np. zapadający w pamięć już po pierwszym przesłuchaniu "Hunter" (oparty na jednym riffie). Również utwór "The Frail", który jest czymś na kształt piosenki (zagranej oczywiście po "godfleshowemu") i całkiem zresztą wpadającej w ucho, wyraźnie wyróżnia się na tle pozostałych. Jest to również moja ulubiona kompozycja na tej płycie.
Produkcja albumu jest bardzo dobra i brzmienie znakomite. Krążek zdobył w 1996 r. tytuł płyty miesiąca zarówno w "Terrorizerze" (czasopismo poświęconym muzyce ekstremalnej) jak i w "Wired" (magazynie poświeconym bardziej zelektronizowanej muzie), co dobitnie świadczy o jego klasie.
Mogę z czystym sercem polecić "Pieśni o miłości i nienawiści" każdemu, kto lubi solidne metalowe granie, ale również i tym którzy wolą mroczną muzykę albo industrialne brzmienia. Album jak dla mnie doskonały w każdym calu i już od kilku miesięcy właściwie nie opuszcza mojego walkmana. Na zakończenie warto chyba wspomnieć, iż podobno sam Max Cavalera tworząc swoje pamiętne "Roots" był bod silnym wpływem twórczości Godflesh, co moim zdaniem słychać na jego płycie. Ciekawe jest to, że na jednym z pierwszych koncertów promujących "Roots Bloody Roots" Max C. wystąpił właśnie w koszulce Godflesh.
"Be what you are, don't fucking care" (kto posłucha "The Frail", ten skuma o co biega).
Materiały dotyczące zespołu
- Godflesh