- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Gizmachi "The Imbuing"
Gizmachi to debiutanci, którzy wydali swoją płytę w wytwórni Big Orange Clown Records, utworzonej przez Shawna Crahana (lepiej znanego jako Clown ze Slipknot). Shawn zajął się też produkcją krążka, a także wspomagał zespół zapraszając ich na wspólną trasę ze swoją macierzystą grupą. Skoro więc tak się zaangażował w promowanie swoich podopiecznych, znaczy że musiał znaleźć w ich muzyce coś wyjątkowego. Cokolwiek by to było, nie udało się tego uchwycić na płycie.
Twórczość Gizmachi w dużej mierze przypomina dokonania zespołu ich mecenasa. Są więc ciężkie riffy, są gęste brzmienia, jest kombinowanie z rytmem, jest połączenie wrzasku z melodyjnym wokalem... Z tym, że wszystko tu wypada trochę nijako. O ile łączenie ciężaru z melodiami, w wykonaniu Slipknota czasami brzmi intrygująco, tutaj ten zabieg nie wywołuje szczególnych wrażeń. Jak na zespół zorientowany na mocarną muzykę, jest tu zdecydowanie za mało czadu, a jak na grupę chcącą zaistnieć w świadomości masowego słuchacza, brak wyrazistych melodii. Niezbyt zachęcająco brzmi też przytłumiona produkcja, oraz słaba sekcja rytmiczna - w tego typu muzyce perkusja powinna trzymać wszystko mocno za zęby, a tu momentami perkusista zdecydowanie się "sypie".
To, co jeszcze nosi w sobie ślady intrygujących pomysłów, to otwierający płytę "The Answer". Zaczyna się melodyjnym, niemal "beatlesowskim" dwugłosem, a potem wchodzi permanentny riff, który ciągnie wszystko do przodu. Niestety, z pozostałych utworów niewiele pozostaje w pamięci. W "Wandering Eyes" słychać kolejne nawiązania do dziewiątki z Des Moines, tym razem w charakterystycznych zaśpiewach. W "People Show" pojawia się w pewnym momencie nawet powermetalowa współpraca gitar, niestety brak jej polotu i finezji.
Większość kompozycji Gizmachi składa się z połączonych segmentów, tak więc nie uświadczymy tradycyjnego podziału na zwrotki i refreny. Sam pomysł nie jest zły, lecz niestety zawodzi wykonanie. O ile w niektórych fragmentach można znaleźć coś ciekawego, to poszczególne klocki często nie pasują do siebie, ani pod względem dynamiki, ani rytmu, ani nawet samej melodii. Można by to jeszcze przeboleć, gdyby Gizmachi tworzył dwu-, trzyminutowe kompozycje, ale przeważająca większość utworów znajdujących się na płycie trwa przynajmniej pięć minut. W rezultacie momentami można odnieść wrażenie, że kontrolę nad całością przejmuje chaos i brak przemyślanej konstrukcji utworów.
Wszystkie powyższe zarzuty dotyczą pierwszych siedmiu utworów. Trochę inne światło na płytę rzuca ostatnia kompozycja - "Voice of Sanity". Choć na początku nic nie wskazuje na to, że czeka nas jakaś niespodzianka. Przełom następuje dopiero w połowie drugiej minuty: czad ustępuje miejsca nastrojowej, pulsującej melodii, kojarzącej się z "Reflection" Toola, przyozdobionej delikatną wokalizą i plemiennym bębnieniem. Potem następuje eksplozja i pojawia się całkiem miłe solo gitarowe. Na tle poprzednich utworów zaskakuje starannie poprowadzona dramaturgia tego fragmentu. Nie jest to może nic rewelacyjnego, ale i tak jest o niebo lepsze od pozostałych kompozycji. Szkoda, że zespół nie rozwinął w podobny sposób innych utworów, bo wtedy płyta byłaby znacznie ciekawsza.
Materiały dotyczące zespołu
- Gizmachi