- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: The Gathering "Almost a Dance..."
Debiut The Gathering "Always..." wywarł na mnie ogromne wrażenie. Bez cienia wątpliwości był to (i jest nadal) jeden z najważniejszych albumów w historii doom metalu, jeden z tych najbardziej przełomowych, rewolucyjnych. Mistyczna atmosfera, egipski nastrój, brutalność spleciona z pięknem i delikatnością... Jak na tamte czasy był to bardzo odważny eksperyment. Coś absolutnie wyjątkowego, niespotykanego, urzekającego. Coś, co bez wątpienia ustawiło zespół w pierwszym rzędzie "klimatycznych" mistrzów. Mniej więcej rok po fenomenalnym debiucie The Gathering uderzył ponownie, z drugą pełnometrażową płytą "Almost A Dance".
Ten materiał od samego początku wzbudzał sporo kontrowersji, przez wielu nawet określany był jako "wypadek przy pracy". A wszystko przez jeden, aczkolwiek bardzo istotny szczegół. Czasem tak już jest - jeden (nie)świadomy gest, jedno uchybienie nie pozwala docenić ukrytego piękna, nie daje szans na miłe wspomnienia... Muzyka zawarta na "Almost A Dance" na pewno nie jest tak brutalna jak na debiucie. The Gathering już tutaj na dobre zrezygnował z deathowych naleciałości - nie tylko z growlingów, ale także z dźwiękowej brutalności i ociężałych brzmień. Czasem pojawiają się jakieś szybsze tempa ("Her Last Flight", "Proof"), jednak wyraźnie słychać, że zespół obrał nieco inny kierunek, inaczej konstruuje utwory. Niewątpliwie kompozycje są bardziej rozbudowane, jest więcej melodii i zmian nastroju. Nie brakuje też fragmentów akustycznych ("A Passage to Desire", "Nobody Dares"). Tak, niewątpliwie na "dwójce" mocniej wyeksponowano subtelne piękno i rozmarzone melodie. To jednak nadal ta sama kraina dźwięków, nadal muzykę objąć można ramionami metalu "klimatycznego". W wielu momentach nawet wydaje się, że pewne kompozycje swą pomysłowością i dojrzałością przewyższają utwory z "Always...". Niestety większość z nich umyka uwadze. Dla wielu słuchaczy na zawsze pozostaną one w ukryciu. A wszystko przez wcześniej wspomniany "drobny" szczegół. Po nagraniu "Always ..." szeregi The Gathering opuściła para wokalistów. Grupa musiała znaleźć odpowiednich następców - w przypadku kobiecego głosu wyszli obronną ręką - Martine Van Loon prezentuje się co najmniej dobrze. Subtelny, pełen słodyczy i niewinności głos doskonale współgra z muzycznym klimatem. Szkoda, że jej głos jest tylko epizodem, że tak mało jest go na "Almost A Dance". Bo Niels Duffhues wokalnymi uzdolnieniami niestety nie grzeszy. Męski śpiew to po prostu katastrofa - choć growling do tej płyty by nie pasował, to jednak lepiej wyszłoby, gdyby Niels właśnie "pomrukiwał". Trudno opisać jego manierę wokalną - coś z pogranicza pudel metalu, totalnego fałszu i braku wyczucia... Prawda jest taka, że ten wokal "zabił" płytę. A szoda, bo muzyka naprawdę brzmiała ciekawie i dojrzale.
Mimo tej wady "Almost A Dance" jednak warto posłuchać. Choćby dlatego, że to rozdział historii jednej z najważniejszych grup metalu "klimatycznego". Zresztą po którymś tam przesłuchaniu ta lalusiowata maniera już jakby nie drażni. Można się do niej po prostu przyzwyczaić. The Gathering wyciągnęli słuszne wnioski - od następnej płyty jedyną osobą odpowiedziałną za śpiew została Anneke Van Giersbergen. A do tego, że był to strzał w dziesiątkę chyba nikogo przekonywać nie trzeba.