- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Gary Numan "Dead Son Rising"
Gary Numan to potwornie zapracowany człowiek, ale z nowymi płytami się nie spieszy. Od czasu wydania ostatniej premierowej pozycji - krążka "Jagged" z 2006 roku - Brytyjczyk zagrał sporo koncertów (w tym wspominkowe trasy z okazji rocznic wydania jego najsłynniejszych albumów: "Telekon", "Replicas" i "Pleasure Principle"), pojawił się gościnnie w utworach wielu artystów (m.in. na płycie współproducenta "Jagged" Ade Fentona oraz na ostatnich krążkach South Central i Battles), a zgodnie ze swoimi wydawniczymi przyzwyczajeniami zalewał też rynek kolejnymi koncertówkami, a nawet zremiksowaną wersją "Jagged". Nowy materiał obiecywał nam jeszcze w 2007 roku, ale coś się nie udało.
Zupełnie nowej płyty, mającej nosić tytuł "Splinter", wciąż nie widać na horyzoncie (ostatnie informacje mówią o premierze w 2012 roku), za to ukazuje się wreszcie od dawna zapowiadana kompilacja odrzutów i demówek, "Resurrection". A nie, tu też się coś zmieniło. Album nazywa się "Dead Son Rising" i według słów muzyka rozwinęła się na tyle, że nie można mówić już tylko o dopracowanych wersjach nieopublikowanych kawałków z okresu ostatnich trzech płyt studyjnych. Faktycznie, momentami słychać tu jakieś eksperymenty, ale w gruncie rzeczy to ten sam Numan, co przez ostatnie 14 lat: czyli znów można liczyć na industrial - rockowe piosenki o nienawiści do Boga, skomplikowanych relacjach damsko-męskich i klimatach rodem z filmów science fiction.
Najlepsze wrażenie na "Dead Son Rising" robi właśnie to, czego się najbardziej po Numanie można było spodziewać: jego klasyczne industrial - rockowe hymny. Już gdy przewiniemy nudnawe intro "Resurrection" (brzmiące jak odrzut z "Jagged Edge" - a już tamten dwupłytowy zestaw był wystarczająco odrzucający), uszy uderza "Big Noise Transmission", w którym jest wszystko, co u Numana najlepsze: industrialne noise'y, cięte gitary, złowrogi szept wokalisty oraz pięknie wpadający w ucho refren. Chwilę potem "Dead Sun Rising" - już mniej zróżnicowany brzmieniowo, ale wciąż podniosły i zapadający w pamięci. Jednak zdecydowanie największy przebojowy potencjał ma słusznie wybrany na pierwszy singiel "The Fall". Typowy beat Ade Fentona i pięknie podlewający refren syntezator w idealnym świecie uczyniłyby ten utwór hitem na miarę "Cars", który do dziś jest jedyną piosenką kojarzoną przez większość ludzi z nazwiskiem "Numan". To najbardziej zachowawcze, a wręcz wtórne fragmenty "Dead Son Rising", ale słucha się ich najprzyjemniej.
Oprócz industrialnych hiciorów, mocną stroną Numana były zawsze ballady. Niestety, w tym temacie "Dead Son Rising" zawodzi totalnie. "For The Rest Of My Life" to nowa odsłona demówki "Always" z okresu sesji nagraniowych "Pure". W tamtej wersji przynajmniej były charakterystyczne pure'owe klawisze, które nadawały przestrzeni i nastroju - tu ich miejsce zajęły fentonowskie zgrzyty i pikania, prowadzące do wymęczonego refrenu. Następny w kolejce "Not The Love We Dream Of" - sądząc po tytule, można by podejrzewać, że kolejny numanowy "dołers", który dołączy do takich klasyków z tej półki, jak "One Perfect Lie" albo "Before You Hate It". Niestety, to tylko minimalistyczna fortepianowa balladka, w której nie ma ani emocji, ani jakiejś poruszającej melodii. Żeby sytuację pogorszyć, oba te utwory pojawiają się na "Dead Son Rising" dwukrotnie. O ile "For The Rest Of My Life (Reprise)" jest krokiem naprzód, bo w fortepianowej wersji jednak jest jakiś nastrój - dobitnie zarzynany w oryginale przez dźwięki Fentona - i ambientowa przestrzeń, a i wokal Numana ograniczony do wytłumionego refrenu jakoś bardziej pasuje do atmosfery, to już instrumentalna wersja "Not The Love We Dream Of" dobitnie ukazuje nijakość tej kompozycji i ostatecznie udowadnia, że Numan próbował się wczuć w klimaty "Ghosts I-IV" Nine Inch Nails i że nie był to wcale dobry pomysł.
Była część wtórna, była część nudna, pozostała część eksperymentalna. "We Are The Lost" to rzeczywiście pewien powiew świeżości. Perkusyjne intro przechodzące w industrialne szmery zapowiadałoby kolejną powtórkę z "Jagged", ale w ostatniej chwili utwór skręca w oniryczne, arabskie klimaty i elektroniczny trans. Mrocznie, ale w nieco inny sposób niż Numan nas do tego przyzwyczaił. Drugim najbardziej eksperymentalnym fragmentem "Dead Son Rising" jest instrumentalny "Into Battle". Trzeba otwarcie przyznać, że znowu zbliża się to niebezpiecznie blisko instrumentalnego Reznora z ostatnich lat, ale tym razem Numanowi udało się przynajmniej stworzyć wciągającą, wielowątkową kompozycję. Teraz tylko czekać, aż - podobnie jak do Reznora - zaczną się do niego zgłaszać filmowcy z prośbą o stworzenie ścieżki dźwiękowej.
"Dead Son Rising" to całkiem sympatyczny krążek, o ile podchodzi się do niego z dystansem. Po pięciu latach czekania chciałoby się już coś świeżego, a to tylko kolejna przystawka przed głównym daniem. "Pure" nie dorasta do pięt, przy "Jagged" wygląda zaledwie jak zestaw odrzutów z sesji. Niepokoi mnie tylko, że Numan pracuje nad nowym pełnowymiarowym krążkiem kolejny raz w towarzystwie Ade Fentona. Mam wrażenie, że ten duet już się wypalił, a "Dead Son Rising" kolejny (po "Jagged Edge") raz to potwierdza. No ale poczekamy, zobaczymy... Byle tylko nie kolejne pięć lat.
Już takie połączenie David Bowie i Reznor z NIN pokazało moc, więc to mogło by być interesujące.
Uśmiecham się na myśl o relacji Reznor - Numan. Kiedyś młody Reznor zrzynał od Numana, teraz stary Numan totalnie zrzyna od Reznora.
Po pierwszym przesłuchaniu nasuwa się jedno równanie: Ghost I-IV + Social Network OST. Niemniej należy zauważyć rewelacyjne sekcje perkusyjne, dużo naprawdę zajefajnych klawiszów elektro- i nieelektronicznych. Standardowo stonowany emo wokal Numana dobrze komponuje się z całością. Nic wielce odkrywczego, ale zestaw naprawdę porządnych dźwięków industrialnych.
Chętnie posłuchałbym w końcu kooperacji Reznora z Numanem. Faceci wydają się być dla siebie stworzeni, a mimo to nie robią nic poważnego razem ;)