- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Galahad "Sleepers"
Intryguje już okładka, na której widnieje piękna i nieziemsko spokojna twarz. Twarz należąca prawdopodobnie do dziewczyny pochodzącej z Europy Wschodniej. Zdjęcie zostało zrobione w kostnicy... czy już przeszedł wam po krzyżu dreszcz? Porównania do Laury Palmer wcale nie będą niedorzeczne. Załóżmy jednak, że nazywała się Julie Anne (choć to mało prawdopodobne). Jest na płycie piosenka "Julie Anne". Opowiada o osobie, którą bardzo kiedyś kochaliśmy, na której bardzo nam zależało. Lecz nie ma jej teraz wśród nas i zastanawiamy się, co mogło się z nią stać. Przepiękna "Julie Anne" przypomina odrobinę "Cliche" z pierwszej solowej płyty Derecka Dicka znanego lepiej pod pseudonimem Fish. To za sprawą powtarzającego się nieustannie motywu gitarowego. "Angelic smile on your pretty face". Kolejne zwrotki są poprzetykane jednostajnym solem gitarowym bądź klawiszowymi plamami. Słuchając tej pieśni przymykam oczy, zaczynam delikatnie się kiwać, a na me usta wypływa uśmiech. Z czasem tak rozkwitły jak maki na drugiej stronie koperty.
Teraz czas na parę wyjaśnień. Galahad jest brytyjskim zespołem neoprogresywnym (czy jak go tam zwali). Bynajmniej nie regresywnym. Jedno z nielicznych dzieci Marillion, które wyrosło na zdrowego osobnika. Utrzymuje wysoki poziom praktycznie bez przerwy. Płyta ma w sobie wszystko to, za co kocha się ten rodzaj muzyki. Długie instrumentalne pasaże, nieoczekiwane zmiany tempa, patos a nawet brzmienie. Brzmi jak produkcje z lat 70-tych nie będąc ni trochę archaiczną. Spokojnie lokuje się w naszych czasach. Wizytówką całości niech będzie utwór "Sleepers", chyba najlepszy fragment wydawnictwa. I choć na samym początku zespół zamieścił takie cudo, to o resztę wcale nie należy się martwić. Słucha się doskonale, co raz wyłaniając kolejne perełki. 12 minut tytułowego utworu przepełnione jest pięknem i cudownymi pejzażami zmieniającymi się jak w kalejdoskopie. Za pomocą dźwięków budowany jest spektakl. Widzę jak przesuwają się po ekranie, tworząc niesamowite zjawisko. Najbardziej czaruje gitarzysta, który momentami wygrywa przepiękne solówki (absolutnie nie będące wtórnymi). Chwilę potem atakuje niemalże metalowym brzmieniem i stylem gry. Stało się to już normą dla współczesnych zespołów rockowych. Nie każdy jednak potrafi to należycie zaserwować. Czy w ogóle zagrać, jak współczesny Marillion...
Każda z kompozycji ma wstęp, odpowiednie rozwinięcie i dopracowane zakończenie. Nie czuje się niedosytu, a jedynie chęć kolejnego przesłuchania. Dłuższe suity poprzetykane są krótszymi formami doskonale rozładowującymi napięcie. Przygotowują słuchacza na nadejście kolejnej porcji dźwięków. Jednak to dłuższych kompozycji jest na płycie przewaga. Druga co do długości pieśń umieszczona jest na samym końcu. Mowa o "Amaranth", przepięknie rozkwitającym numerze, w którym pobrzmiewają dyskretne echa genesisowskiego "Baranka" (najlepiej słyszalne w instrumentalnej impresji). Wraz z końcem utworu jesteśmy pewni jednej rzeczy. Jeszcze nie raz posłuchamy tego wydawnictwa. Wrócimy do niego.
Echa jak to echa - odbijają się czasem. Głównie ...arillion i ...enesis. Jednak przyrządzone i podane w odpowiedni sposób. Czyli zarzutu brak. Ja bawię się bardzo dobrze trafiając na ciekawą kalkę dźwiękową. Odstawać od reszty może jedynie "Dentist Song", gdzie ...arillion daje się aż nazbyt we znaki. Reszta w porządku.
Warty wyróżnienia jest również "Exorcising Demons". Opowiada o Franku Becku, człowieku który przez wiele lat maltretował dzieci. Kolejna perła na płycie. Bardzo umiejętnie skryta. W którymś momencie grupa zaczyna pogrywać niczym Iron Maiden. Kolejny dynamicznie zróżnicowany utwór. Na dodatek bardzo hipnotyczny. Sprawa musiała wstrząsnąć Stuartem Nicholsonem, skoro padają słowa: "Wolałbym widzieć cię martwym".
Album nie tylko dla Julie Anne. Nie boję się stawiać go na półce obok wiekopomnych dzieł Marillion czy obok tych, dzięki którym Marillion taką a nie inną muzykę wykonywali.
PS. Wokalista Stuart Nicholson posiada barwę głosu podobną do Fisha. Nieprzypadkowo brany był pod uwagę w trakcie poszukiwań zastępcy na jego miejsce w grupie. Ostatecznie do zespołu nie trafił, dzięki temu możemy dziś słuchać nagrań Galahad.
Materiały dotyczące zespołu
- Galahad