- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Funeral Mist "Maranatha"
"Jeżeli ktoś nie kocha Pana, niech będzie wyklęty. Maranata" (1 Kor 16, 22) - krzyczy Arioch tytułem drugiej pełnej płyty Funeral Mist (2009). Coś w tym jest. Pan w pewnym sensie wciąż nie jest tutaj miłowany do końca, by nie rzec - nie jest mile widziany. O ile na poprzedzającym "Maranatha" albumie "Salvation", Baal (nie Ravenlock) jeszcze wił się pod strupami pulsujących ran średnio czytelnej produkcji, siarkowej mgły i ogólnego duszenia mocą, tak tutaj wszystkie nabrzmiałe wrzody są już przecięte, przez bezpośrednie, ostre jak brzytwa brzmienie i równie bezpośrednią wizję, tfu, niemal selektywności. Kultu więc ubywa, miast tego w pełnej krasie objawia się nam to, co tkwiło pod warstwami grzybiczego "Zbawienia".
Do zajrzenia bardziej w głąb zachęca nas również "przeobleśna okładka" z dziurką na pierwszym planie. Cóż, ubierzmy więc gumowe rękawice i zróbmy to, a okaże się zaraz, że strach ma wielkie oczy, a w środku, jak na standardy wypracowane przez Funeral Mist w przeszłości, jest całkiem ciepło, wilgotno i przyjemnie. Tym razem Arioch do roboty zabrał się samodzielnie, nagrywając wszystkie instrumenty poza perkusją. Co za różnica, skoro zawsze to on decydował o tym, co ma grać ten zespół. Płytę wydano w 2009 r. i już po pierwszych sekundach wybrzmiewania "Sword Of Faith" węszymy naleciałości Marduk, jakimi lider Funeral przesiąkł przez te 6 lat bytowania w szeregach Pancernej Dywizji. Nie chodzi mi tutaj o muzykę, a raczej o postawienie na solidne odczyszczenie, renowację i naoliwienie arsenału blackmetalowej baterii. Przede wszystkim zmieniło się podejście do produkcji. "Maranatha" zaskakuje "słuchalnością". Instrumenty nie buchają już z piekielnej otchłani, lecz oddają strzały prosto w skroń z bliskiej odległości i są zrównane w pełnionych rolach z wokalem Hansa. Od strony muzycznej też nieco się zmieniło i, że tak powiem, psychiatrycznie uzdrowiło. Choć wokal niezmiennie gnoi, udając satanistycznego Adolfa "Ha" z poderżniętym gardłem, to jednak jakoś mniej w nim szaleństwa, a jeszcze więcej teatralności. Co do muzyki, to też raczej już nie przeraża, za to... uwaga... zaciekawia. Owszem, jest dużo klasycznego zapierdolu już w "Mieczu Wiary" - te wszystkie skandynawskie pilarki, blaścik itp., ale już przy "White Stone" zstępujemy w uroczy, rytmiczny i przebojowy (jak na znane wszystkim kanony) minimalizm. Pojedyncze uderzenia w struny, wolne tempo, rytmiczny marsz niczym na defiladzie i plugawy manifest wokalny, choć nie rozjeżdżają na miazgę, to jednak ciągną za twarz prosto do Hadesu. Zaraz potem odbijamy w prędkość ciemności za sprawą "Jesus Saves!", który nie jest bynajmniej coverem przeboju Slayer z "Reign In Blood". Ale i tutaj speed jest tylko pierwszą składową, po której zaczyna się kombinowanie biegami, redukcja, wyciszenie i melodyjka dodana zupełnie z czapy na kończący posiłek deser. Całkowicie klasycznie robi się w "Blessed Curse", którym rządzi znów znajoma, wręcz lodowata melodyka czarnej północy. Bujający rytm, opadające kaskady melancholijnych riffów i manifestujące monologi raczej uwodzą ciemnością, niż robią psychofizyczną krzywdę. Dalej "Living Temples" opada z chmur niczym eskadra Luftwaffe w najlepszej tradycji "Baptism By Fire" Marduk, prowadząc wprost do "Anathema Maranatha", w którym pojawia się i rozmach, i złożoność wcześniejszych kompozycji, jednakowoż rządzi nim przede wszystkim cały repertuar gardła Ariocha, który z rozbudowywania swoich partii od skrzelowych wydechów, przez krzyk i podłe "antybłogosławieństwa" wciąż pokazuje, kto jest kierownikiem szatni w piekle. Koniec płyty zaś, z powodu wybrzmiewającego "outro", przypomina epilog "Salvation" - poprzedniej płyty Funeral Mist. Choć całkiem świetnie się tego słucha, wypada sobie zadać pytanie, po co powielać ten pomysł, tylko z lepszym, odczyszczonym brzmieniem.
To właśnie jest tym małym, upierdliwym problemem, jaki mam z "Maranatha". Małym, ale jeśli dłużej się nad nim się rozwodzić, przybierającym zdecydowanie na wadze. Otóż ta płyta to taki Funeral Mist po liftingu. To wciąż obrazoburczy black metal, ale nieco odarty z pierwotnego demonizmu jedynki. Można mi wytknąć, że wadą jest dla mnie jakiś tam rozwój koncepcji tej formacji, ale w tym wypadku stanowi to ujmę na infernalnej wyjątkowości tworu Rostena. Okładka wciąż robi to, co do niej należy, czyli odrzuca, ale już zawartość, hmmm... w tej formie przypomina bardzo "Wormwood" Marduk z tego samego roku, w którym Arioch wiadomo kim i od ilu lat jest. Jestem w tym miejscu w stanie podważyć zasadność partycypowania przez niego w prokurowaniu dwóch projektów na tym etapie tak bardzo zbliżonych do siebie. Gdyby ktoś zakrył mi oczy i puścił te krążki, nie znalazłbym jakichś zasadniczych różnic - czy to kompozycyjnych, czy brzmieniowych. Z jednej strony to dobrze, bo świadczy o tym, jak wyjątkową postacią jest Rosten, bo gdziekolwiek i w czymkolwiek otworzy mordę, to wiadomo z kim i z czym ma się do czynienia. Z drugiej trochę "tak sobie", bo zaczynamy się zastanawiać, ile Morgan Hakansson i reszta Marduk podpieprzyli od Funerala w materii kompozycji, a ile nauk ze szkoły brzmieniowej "Akademii Pancerniaków Marduk" postanowił pobrać Funeral. To tyle. Koniec końców, mamy do czynienia z naprawdę świetnym krążkiem i wydziwiać nie zamierzam. Dla mnie Marduk nigdy za wiele, więc pod różnymi nazwami mogą sobie to samo nagrywać po kolei cztery razy do roku wszyscy jego szeregowi. Tylko... kurcze szkoda trochę tej duchoty i syfilisu "Salvation", w tym wypadku kosztuje to aż dwa punkty. To zdrowsza muzyka niż poprzednio. Niemal diabelskie uzdrowisko. Czartów Zdrój?
Jak ja nie lubię terminu komercja, może dlatego, że nie ma jednej słusznej definicji tego słowa. Ani nie można stwierdzić, że jest negatywna od A do Z albo pozytywna.
W sumie tylko dlatego się zarejestrowałem na rockmetalu, żeby Ci to przekazać :P
2) napisałem po co nie sięgnąłem - wszystko jasne,
3) co do Wormwood itd. już dawno funkcjonuje opinia, że Marduk to FM na lighcie - dlatego nie kategoryzuję kto z kogo, pewnikiem każdy po trochu z każdego, ba, jestem tego pewien choć płyta została nagrana niby wcześniej w 2008 (kiedy Wromwood już nabierał kształtu) - to w dodatku w tym samym studio Endarker, które należy zdaje się do basisty PDM, Magnusa, więc jak dla mnie to wręcz musiało zabrzmieć podobnie, choćby sobie Arioch materiał skomponował w 81 w Stanie Wojennym,
4) Watain? DO? - znaczy się co? Chcecie reckę tych komercyjnych zespołów, które poleca Darski?,
Tylko po to warto się było rejestrować na tym komercyjnym portalu? Schlebiacie mi.