- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Frozen Soul "Crypt of Ice"
Grupy rekonstrukcyjne to swoisty ewenement w metalowym środowisku. Im bardziej się cofamy, tym większy aplauz zyskują te "nowe" zespoły. Nie ukrywam, że sam zachwyciłem się bodaj największą falą retro, a dokładniej retro thrashu kilkanaście lat temu, i gdzieś w środku odczuwam duży sentyment do wszelakich prób wskrzeszania trupów. Tamten impuls dla (całej) sceny miał zbawienne skutki w postaci kształtowaniu gustu młodzieży, a z drugiej strony dał kopa starym wyjadaczom, aby zebrać się i nagrać wartościowe płyty. O death metalu, nurcie którego przedstawicielami są bohaterowie ten recenzji, napisano równie wiele, co o kopistach Exodus i innych, a zagrano jeszcze więcej na rozmaitą modłę (duża w tym zasługa deathcore'u i technicznych odmian), ale to w podziemiu działy się i dzieją nadal rzeczy duże i mające wpływ na kształt tej sceny. Jedną z nich jest debiut Frozen Soul, kwintetu młodego stażem, wkraczającego na salony z materiałem, o którym będzie się mówiło dużo, głośno, ale przede wszystkim dwojako - w maksymalnych superlatywach albo traktując jego największą zaletę jako gwóźdź do trumny.
Century Media wyczuło pismo nosem, inwestując w "zimny" zespół z gorącego Teksasu. Raptem dzięki skromnemu demo udało się odnaleźć w grupie potencjał, aby przypomnieć światu o sile jednego z najlepszych brytyjskich zespołów metalowych. Mowa tutaj o Bolt Thrower, gigantach groove i jazdy czołgiem w ścianę. Od pierwszych dźwięków "Crypt of Ice" skojarzenia są jednoznaczne, a nawet napiszę więcej - to nie tyle skojarzenia, co jawne kopiowanie tego stylu, kropka w kropę, ale jasny gwint, jak dobrze to robią. Czterech chłopa i jedna dziewczyna zakochani w brzmieniu z okresu "Mercenary" wjeżdżają niczym walec kierujący się na mur z popularnego serialu HBO. Jakkolwiek takie śmieszne metafory by nie brzmiały (a ten lód w twórczości teksańskiej grupy nie wziął się znikąd), dość trafnie opisują charakter zespołu.
Nie spodziewajcie się rzucanych z rękawa blastów, szybkich temp i nadmiernego cyzelowania riffów. Pierwsze wrażenie, płynące z singla "Wraith of Death", utrzymuje się przez cały czas trwania debiutanckiej płyty - surowość brzmienia (bębny!) w połączeniu z potężnym rykiem Chada Greena rozkochanego w manierze wokalnej Dave'a Ingrama (Benediction, Bolt Thrower), doskonale współgrają z nieśpieszną pracą gitar, skupiającą się bardziej na groove.
Walec o nazwie Frozen Soul z pewnością sprawi miłą niespodziankę fanom starej szkoły, ale obawiam się, że młodsi fani death metalu mogą zespół pominąć ze względu na brak szybkości, wybujałej techniki i skrywanej gdzieniegdzie melodii. Teksańczycy nie wymyślają death metalu na nowo i miałbym im to bardzo za złe. Swój debiut kierują do konkretnego odbiorcy, który poszukuje prostoty i mocnego kopa bez rozkładania materiału na czynniki pierwsze. Jeśli jednak macie na to ochotę, za swoiste studium przypadku niech posłuży drugi najbardziej reprezentatywny utwór na płycie, wciągający jak bagno "Twist in the Knife".
A recenzowane wydawnictwo... Poprawne. I niewiele wiecej mozna o nim powiedziec. To za mało w zalewie podobnych produkcji.
Bolt Thrower nawet na swoich słabszych albumach, a do takich zaliczam wspomniane "Mercenary" (gwoli ścisłości słabszych na tle całości ich dyskografii, bo słabą płytą się nie splamili) to prawdziwa fabryka niszczycielskich i jednocześnie chwytliwych i zapadających w pamięci riffów, podbudowanych miażdżącym brzmieniem, solidną sekcją i charakterystycznymi wokalami Willetsa czy wspomnianego w recenzji Ingrama. Muzyka z założenia teoretycznie mało finezyjna, a pomimo tego z uwagi na klasę kompozytorską i wykonawczą muzyków porywająca, przy której trudno usiedzieć nie wybijając stopami rytmu centralek, nie machając głową do upadłego i nie wyśpiewując co charakterystyczniejszych fraz z wyżej wymienionymi. Posiadająca, i to jak, ten wspomniany w recenzji groove. Zdaję sobie sprawę, ile wielkich zespołów wydała scena death, ale gdyby miał istnieć jakiś wzorzec death metalu mający oddawać pierwotne założenia tego gatunku, to nie wiem, czy Brytole nie byliby najlepszym kandydatem.
A co mamy tutaj? Dla mnie wystarczyło posłuchać ze dwa numery, żeby wiedzieć nawet bez czytania recenzji, że mamy do czynienia z Amerykanami raczej z południowych stanów, zapewne początkującymi, nawet jeżeli Panowie i Pani przewinęli się już przez sporo niezbyt znanych kapel. Tamtejsza scena regularnie wypluwa tego typu ekipy grające niezbyt rozpędzony death z tendencją do doom i większość z nic jest zupełnie nieciekawa - o ile Amerykanie mieli i mają przepotężną scenę death i trochę naprawdę porządnych zespołów stricte doomowych, o tyle w death/doom jak dla mnie nie potrafią tak jak Europa, choć oczywiście trafiają się wyjątki z wielkim Incantation na czele. Recenzowani tutaj do tych wyjątków nie należą - proste tempa (a wbrew pozorom nawet w tym gatunku jest tu pole do popisu), toporne, ograne na tysiącach albumów riffy, słaby wokal (w życiu nie przyszłoby mi do głowy porównywanie go do tak charakterystycznego wokalisty jak Dave Ingram), podobne do siebie i zlewające się w jedno numery (no może wspomniany "Twist the Knife" nieco się wyróżnia, ale złośliwy napisałby, że bardziej jako najmniej ch....wy niż najlepszy). Groove? Ja nie czuję. Zamiast tego potęgujące się znużenie. Bronią się jeszcze jakoś brzmienie i szata graficzna albumu, ale miałkości kompozycyjnej tego albumu to nie ratuje.
Pomimo że death i doom to moje dwa ulubione gatunki, a do tego jestem wielkim fanem old school'u, to czekając na koniec tej płyty męczyłem się coraz bardziej. W takich klimatach nadal wychodzi tyle dobrych i bardzo dobrych rzeczy (np. ostatnio starzy mistrzowie z Asphyx pokazali, jak to się robi), że nie wyobrażam sobie, żebym jeszcze kiedykolwiek wrócił do tego albumu, bo to zwyczajnie strata czasu. I zdając sobie sprawę z subiektywnego charakteru recenzji i prawa Recenzenta do tego, żeby ten album mu się podobał (zresztą z ciekawości zajrzałem w odmęty Sieci i tych pozytywnych recenzji jest całkiem sporo, a machina promocyjna Century Media działa jak należy), za nic nie mogę się zgodzić z tą ósemką. Jeżeli ten album ma mieć 8, to już wspomniane na wstępie "Mercenary" wyszłoby poza skalę, a jak wtedy ocenić, pozostając przy twórczości BT, takie potwory jak "Czwarta Krucjata" czy "...for Victory"?