- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Franz Ferdinand "Tonight: Franz Ferdinand"
Zawsze czułem odrazę do opiniotwórczej, brytyjskiej prasy muzycznej i pewnie między innymi dlatego za bardzo nie wiem, czym była "nowa rockowa rewolucja". Pod koniec XX wieku wszystkim zaczęły się udzielać elektroniczne klimaty - nawet najbardziej gitarowe zespoły sięgnęły po syntezatory, samplery i inne nowoczesne wynalazki, a już u progu następnego wieku nagle się to wszystko znudziło i ni stąd, ni zowąd na mainstreamowym rynku zaroiło się od rockowych, gitarowych zespołów - głównie z Wielkiej Brytanii. Większość z nich nagrała kilka chwytliwych singli, wydała jedną niezłą płytę i dziś już nikt o nich nie pamięta. Jednym z takich zespołów był Franz Ferdinand.
Kwartet z Glasgow błyskawicznie zapisał się w annałach współczesnego rocka swoim sztandarowym przebojem "Take Me Out". Ci, którzy zachęceni nim (lub jednym z pozostałych czterech singli), zapoznali się z pełnym albumem, doskonale wiedzą, że kawałki do promocji można było z niego wybierać na chybił trafił. Po takim debiucie obawy o tzw. "syndrom drugiej płyty" były jak najbardziej uzasadnione, ale panom z Franz Ferdinand się udało - "You Could Have It So Much Better" (czemuż, ach, czemuż porzucili wstępną, skądinąd świetną ideę, by nazywać wszystkie swoje albumy po prostu "Franz Ferdinand"?) tylko nieznacznie ustępował poprzednikowi, znów odniósł komercyjny sukces i przyniósł kolejne świetne hiciory. A potem nastąpiły cztery lata ciszy i już wszyscy mieli o tym zespole zapomnieć, gdy nagle ukazał się album "Tonight: Franz Ferdinand". Żeby było śmieszniej: pierwszy z tak znaczącym wykorzystaniem syntezatorów.
"Tonight: Franz Ferdinand" to concept album na miarę młodzieży naszych czasów. Nie ma tu spójnej historii, żadnego ciągu wydarzeń czy nawet wskazanych jakichkolwiek bohaterów - ale w końcu toczy się niezła impreza, więc brak klarownej opowieści jest jak najbardziej uzasadniony. Już otwierający krążek pierwszy singiel "Ulysses" zaprasza nas słowami: "c'mon, let's get high", a przy okazji udowadnia, że piosenek z "lalala" w refrenie nigdy dość. Jeśli po tym kawałku ktoś odniesie wrażenie, że Franz Ferdinand przygotował kolejną porcję nieprzyzwoicie chwytliwych piosenek, od których nie można się oderwać, jak najbardziej będzie miał rację. Bo "Ulysses" ustępuje przebojowością już trzeciemu kawałkowi na płycie - przestrzennemu "No, You Girls", bardzo słusznie wybranemu na drugi singiel, a w warstwie lirycznej kontynuującemu imprezowe rozterki ("Oh no, you girls never know how you make a boy feel"). Mój osobisty faworyt to jednak "Twilight Omens", oparty na archaicznie brzmiącym motywie klawiszowym z zabójczym refrenem i kolejnym zgrabnym tekstem ("I typed your number into my calculator / Where it spelled a dirty word / When you turn it upside down / You can turn my dirty world the bright way 'round"). Elektroniczny motyw ciągnie też dyskretnie rozkręcający się "Live Alone" czy "Can't Stop Feeling" - ten jednak oparty jest głównie na basie. Nie samymi syntezatorami i nachalnymi przebojami "Tonight: Franz Ferdinand" stoi. Mamy też dynamiczny "Bite Hard" (aczkolwiek wstęp jest jednym z bardziej kameralnych momentów płyty), najmocniejszy "Turn It On", bujający "What She Came For" czy stylowy, spokojny "Send Him Away", przywodzący na myśl klimaty The Stranglers. Pod koniec płyty powraca jednak najbardziej przebojowe oblicze zespołu, a to za sprawą "Lucid Dreams". "Pykająca", "parowa" elektronika w tle budzi od razu skojarzenia z "Radio Ga Ga" Queen. W tym momencie też najprawdopodobniej komuś na imprezie urywa się film - utwór wieńczy przeszło czterominutowa, psychodeliczna "solówka" wspomnianej już "pykającej" elektroniki, przechodzącej przez coraz to dziwaczniejsze efekty i modulacje.
Balangę czas kończyć, nastaje świt. Rozmarzony "Dream Again" w sam raz nadawałby się na powrót do domu. Ale to jeszcze nie koniec - na zakończenie krążka dostajemy suplement w postaci akustycznej balladki "Katherine Kiss Me". Powrót do domu, sen, wizja wywołana którąś z substancji na imprezie? Wątpliwości pogłębiają liczne cytaty z "No, You Girls" w tekście.
Mimo że wydanie "Tonight: Franz Ferdinand" nie jest już na pewno takim wydarzeniem, jakim był debiut Szkotów, jak dla mnie jest to ich bezsprzecznie najlepszy album. Panowie dorośli i zaprezentowali coś nieco ambitniejszego, niż po prostu kolejny zbiór przebojów. Jednocześnie można się przy tej płycie rewelacyjnie bawić, a piosenki na niej zawarte nucić w nieskończoność. Udało im się też to, co zupełnie nie wyszło The Killers, które zaczynało karierę w tym samym czasie. Ci drudzy na swojej ostatniej płycie też odważnie sięgnęli po syntezatory - w efekcie wciąż słyszę w radiach iście filozoficzne pytanie o tańczącą naturę ludzkości, podlane najbardziej tandetnym disco sosem z możliwych. Na "Tonight: Franz Ferdinand" tego problemu nie ma: keyboardy dodały tylko stylowości tym kompozycjom i wprowadziły bardzo wciągający klimat. Dajcie szanse Szkotom jeszcze dziś wieczorem, a na pewno też się wciągnięcie.