- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Fastball "All The Pain Money Can Buy"
Po komercyjnej klęsce "Make Your Mama Proud" - debiutu Fastball z 1996 roku - wydawało się, że była to ich pierwsza i ostatnia zarazem płyta. Nie stało się tak. I całe szczęście, bo wtedy światła dziennego nie ujrzałby album zatytułowany "All The Pain Money Can Buy".
Co zmieniło się w stosunku do debiutu? Wiele. Przede wszystkim album jest o wiele bardziej zróżnicowany, a kolejne piosenki są znacznie ciekawsze. Zwraca też uwagę spora liczba gości, którzy wtrącając swoje trzy grosze, umiejętnie dopełniają już dość charakterystyczny styl Fastball. Styl wciąż oparty głównie na muzyce przełomu lat 60-tych i 70-tych, ale nie będącego już tak dosłowną inspiracją wspomnianymi latami, jak to miało miejsce w przypadku "Make Your Mama Proud".
Pewną cechą charakterystyczną Fastball jest to, że śpiewa tu dwóch wokalistów, będących na tych samych prawach - czyli nie, że jeden robi chórki, a drugi śpiewa, tylko wymiennie. Raz jedną piosenkę śpiewa Tony (i jest to z reguły utwór napisany przez niego), raz robi to Miles (i podobnie jak Tony śpiewa napisaną przez siebie kompozycję). A że obaj wokaliści mają dość ciekawe i charakterystyczne barwy głosu, które na dodatek idealnie pasują do stylu proponowanej przez zespół muzyki, to "All The Pain Money Can Buy" słucha się naprawdę dobrze. Przekonać się o tym możemy już przy otwierającym album "The Way". Na początku słychać szum radia, ktoś jakby ustawia stację i nagle zaczyna się piosenka... na tle miłego, charakterystycznego dla rock'n'rolla brzmienia klawiszy i rytmicznych uderzeń perkusji zaczyna śpiewać Tony. Chwilkę później dołącza się "południowo-amerykańsko" brzmiąca gitara akustyczna i wszyściutko zaczyna się ładnie rozkręcać. Przykłady na lekkość i ciepło tej muzyki można mnożyć. Wystarczy sięgnąć po kolejny "Fire Escape", gdzie kłaniają się panowie z The Beatles. Albo troszkę dalej "Sooner Or Later" z delikatną "ścianą dźwięku", zbudowaną w refrenie piosenki. Wszystko ozdobione jest prostymi i sympatycznymi solówkami gitarowymi. Coś jeszcze? Jasne! Choćby "Good Old Days" z trąbką, saksofonem i puzonem. Albo "Nowhere Road" ze swietnie rozpoczynającą utwór partią klawiszy. I "Out Of My Head" kojarzący się z piosenkami Elvisa Costello. Momentami robi się też trochę smutniej. Jak w balladowym "Slow Drag", niesamowicie ekspresyjnym, choć zarazem lekko monotonnym "Charlie, The Methadone Man", czy nieco dynamiczniejszym od wspomnianych dwóch "Damaged Goods".
To bardzo udany album, z pewnością o niebo lepszy od debiutu, będący przykładem na to, że w muzyce także prostota może być wciągająca i pełna uczucia. Że nie warto odwracać się od muzyki panującej przed kilkudziesięciu laty. Że w czasach, gdy Ameryka opanowana jest przez rap, hip-hop i nu tone, można nie patrzyć na obowiązujące mody i po prostu fajnie grać. I za to ich lubię.
Materiały dotyczące zespołu
- Fastball