- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Faith No More "We Care A Lot"
Debiutancka płyta Faith No More przez lata była znana tylko nielicznym. Sam zespół niechętnie o niej wspominał, odczuwając coś w rodzaju wstydu. Dopiero po długim czasie, w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, pojawiło się wznowienie albumu i nareszcie fani mogli skonfrontować swoje wyobrażenia na temat początków kapeli ze stanem faktycznym.
"We Care A Lot" jest płytą całkiem ciekawą i na dodatek, jak na debiut, zaskakująco dobrze brzmiąca. Jest nieco odległa stylistycznie od późniejszej twórczości. Wczesne Faith No More, niedoceniane niestety zazwyczaj przez fanów wcielenia grupy z Mikem Pattonem w roli wokalisty, było bardzo świeże, intrygujące, umiejętnie czerpiące z dokonań kapel post-punkowych, jak Killing Joke, Joy Division czy nawet The Cure. Te niecodzienne inspiracje, w połączeniu z dość ciężkimi riffami gitarowymi Jima Martina, klawiszowymi tłami Roddy'ego Bottuma i ponurym, monotonnym, półrapowanym śpiewem Chucka Mosley'a, tworzą zadziwiającą mieszankę. Killingjoke'owo-curowe fascynacje słychać na przykład w monotonnych, ale hipnotycznych utworach "The Jungle", "Mark Bowen" i "Why Do You Bother".
Album "We Care A Lot" jest niestety dość nierówny i obok utworów ciekawych, na swój sposób przebojowych, pojawiają się kawałki mało porywające. Do pierwszej grupy można zaliczyć pionierski w tamtych czasach, hardrockowo - rapową kompozycję tytułową (tekstowo będący ironiczną polemiką z akcją "We Are The World"), zakręcony "The Jungle" czy przejmujący, ale i chwytliwy zarazem "As The Worm Turns", rozpoczynający się od narastającego motywu fortepianowego. Do grupy kawałków przynudzających można zaliczyć natomiast "Greed" czy kończący płytę "New Beginnings". Jako ciekawostkę można wymienić króciutką, uroczą miniaturkę akustyczną "Jim", kojarzącą się z podobnymi w klimacie utworkami z niektórych płyt Budgie czy Black Sabbath, czy też utwór instrumentalny "Pills For Breakfast".
Gdzieś kiedyś spotkałem się z określeniem wczesnej twórczości Faith No More mianem "brutalnej psychodelii" i przyznam, że coś w tym jest. Z tym, że niewątpliwie bardziej brutalna jest kolejna płyta grupy - "Introduce Yourself", notabene dzieło bardziej udane i wyżej pozycjonujące grupę w maratonie kapel "okołometalowych" drugiej połowy lat osiemdziesiątych.
To niesamowite, że w czasie narodzin thrash metalu, z którym to nurtem późniejsze Faith Mo More będzie miało jakieś tam (dość luźne zresztą) powiązania muzyczno-towarzyskie, mógł powstać taki debiut. Szczególnie ciekawe jest to, że pomimo iż grupa w latach osiemdziesiątych nie zdobyła popularności wśród fanów i uznania wśród krytyków, to jej nagrania z tego okresu nawet dziś brzmią bardzo dobrze pod kątem realizacji studyjnej. Można słuchać na słabym sprzęcie z gwarancją, że partie wszystkich instrumentów usłyszymy wyraźnie. Czego nie można niestety powiedzieć o często półamatorskim, nieselektywnym brzmieniu kapel thrashmetalowych z tamtego okresu - i to nawet tych z czołówki. Oczywiście słychać, że to debiut, kapeli brak jest pewności siebie oraz pewnej ogłady aranżacyjnej.
Uzupełnieniem wiedzy o początkach Faith No More są zdjęcia muzyków z książeczki. Jim Martin bez wąsów i brody z fryzurą afro czy Chuck Mosley, przypominający wyglądem obdartego kloszarda z kolorowych dzielnic amerykańskich metropolii - to trzeba zobaczyć na własne oczy.