- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Fading Colours "I'm Scared Of..."
W poezji najbardziej cenię sobie prawdę o nas samych, o życiu. I prostotę środków wyrazu. Tyle tych prawd, ilu poetów. Prawdziwych, oczywiście! A w muzyce...? Doceniam przede wszystkim tę, która potrafi mnie zaskoczyć i pozytywnie zagrać na emocjach. Wszystkie warunki spełnia ostatnia (jak dotychczas) studyjna płyta Fading Colours, zespołu wprawdzie polskiego, ale (czego jednak nie pojmuję) wciąż bardziej popularnego i docenianego za granicą. Formacja, kiedyś znana pod nazwą Bruno Wątpliwy (Bruno The Questionable), tworzy dziś przestrzenną muzykę electro. I robi to z klasą. O brzmieniu gitar czy w ogóle sekcji możecie więc zapomnieć. Nie są tej muzyce potrzebne. Chyba, że ktoś jest zdeklarowanym ortodoksem i, bez zdrowego pierdolnięcia, nie ujedzie. Wykonałam, po wejściu w posiadanie "I'm Scared Of...", pewien eksperyment. Rozreklamowałam ten album wśród kilkunastu osób z mojej rodziny, m.in. podczas 60. urodzin mojej mamy i przyznać z radością muszę, że spodobał się zarówno młodym, troszkę starszym (mój czterdziestoletni kuzyn, który określił zawartość "I'm Scared Of..." mianem muzyki kontemplacyjnej, chętnie słuchałby jej w samochodzie podczas nocnych tras), a nawet całkiem starszym.
Ja natomiast, gdybym musiała nazwać te dźwięki jednym słowem, powiedziałabym: MAGIA. Strzeżcie się! Podobnie, jak niegdyś żeglarze mieli wystrzegać się głosu syren, tak wy uważajcie na tę muzykę, bo... uzależnia. Zanim się spostrzeżecie, opanuje was najsłodszy z nałogów. A jeśli ktoś lubi techno-bity, niech uważa podwójnie. Są tu i numery dla "technomaniaków", dwa szczególnie. Podpowiem, że chodzi o "Lorelei" i "Hypocrisy". Większość utworów przeniesie was do "Jej ogrodu". Wzniesiecie się wysoko, jeśli lubicie słuchać, marzyć i tańczyć. Sporo tam smaczków etnicznych i orientalnych (słyszalnych w numerach 1, 3, 4, 5, 7), dźwięków muzyki źródeł. Idealnym lekiem na bezsenność może okazać się numer 5, czyli "Still", zakończony genialnym motywem kołysanki.
To już wiecie! Uwielbiam ten krążek. Za jego zmienne tempa, idealne do czynności rytualnych, lecz nie tylko. Za dopieszczenie szczegółów, nastrój niepowtarzalnego, dynamicznego szczęścia i sennego spokoju. Za dreszczyk. Za rytmiczność fraz. Za anielskość i diaboliczność jednoczesną. "Heaven... Earth..., Heaven... Earth..." Cała moc w odpowiednim zestawieniu dźwięków. Czysty, silny i głęboki wokal Kasi oraz jej fenomenalna dykcja podkreślają jeszcze urodę tej muzyki. Tajemnicza to płyta. Piękna. I uwodzicielska. Jak syrena. Pamiętajcie! Żeby nie było później reklamacji. Polecam też cover Lecha Janerki. De Coy śpiewa tam po polsku. I to jak śpiewa. Dla mnie - ex aequo z Mają Konarską (Moonlight) i Anją Orthodox - no 1 polskiej sceny. Mezzosopran dramatyczny, indeed!
P.S. Miałam przyjemność przesłuchać dwie wersje albumu "I'm Scared Of..." - polską (z coverem Janerki właśnie) i niemiecką (dziewięcioutworową).