- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Extinct Gods "Wartribe"
No tak, rzut oka na okładkę, chwila konsternacji, nerwowego drapania się po jajach i w końcu pytanie - czy ten pigmej na froncie, machający mi w twarz garścią łusek, niemo wskazuje na jakieś zaginione nagrania Iperyt wydane pod inną nazwą? Opakowanie jak najbardziej się zgadza, co zaś tyczy się muzyki zawartej na tak oprawionej płycie "Wartribe" zespołu Extinct Gods, już nie za bardzo. Czy to źle? Bynajmniej, ile Iperytów nam trzeba, skoro ten jeden skutecznie wypruwa flaki większości populacji? A może coś jeszcze innego, przecież jak czytamy we wkładce, całość "Plemienia" od strony muzycznej stworzył Dominik Prykiel, którego znacie jako Domina, czyli postać współodpowiedzialną za nagranie "Immerse In Infinity" Lost Soul. Ale i do Lost Soul Exctinct Gods mają chyba jeszcze dalej niż mieszkańcy Ottawy do Ploeszti. Zapewne chciałyby się chłopaki odciąć od wszelkich szufladek, bo tak sobie jakoś w graniu romansują raz z napierdolem, raz z chwytliwą melodyką, a nawet skocznymi rytmami, ale przecież nie sposób nie stwierdzić po 4 sekundach trwania "Wartribe", że mamy do czynienia po prostu ze starym, dobrym, atrakcyjnym melodyjnym death - thrash metalem, w którym szczypta ligi szwedzkiej rodem z Goteborga spotyka się na obiedzie z Chuckiem Schuldinerem przy akompaniamencie grających do kotleta z kapustą muzyków Slayer.
Postawa, choć z pewnością nie nowatorska, to zaiste ambitna i godna pochwały. Extinct Gods zdają się doskonale wiedzieć, do czego dąży i w zasadzie już w pierwszym na "Wartribe" "Q.U.A.I.M" prezentuje wszystko, co ma do zaproponowania. Podwojony wokal w typie growl - skrzek, thrashowe riffy, double beat, blast beat, big beat etc. i urywające dupsko, wirtuozersko rozbuchane solo nie pozostawiają wątpliwości - chcemy zabijać, ale w atrakcyjny dla publiki sposób. Nie powiem, choć patent to wyświechtany i sprawdzony, to smakuje w tym wydaniu wybornie. Skocznie, bo plemiennie rozkręca się dalej, a jakże, kawałek tytułowy. Rytualne, motoryczne hop - hyc przeistacza się w niemal samaelowe - immolationowe patenty z charakterystycznymi piskami, poprzeszywane w dwóch miejscach koronkowymi wygibasami podręcznika o "Indywidualnych wzorcach myślenia". Po prawdzie i dzięki Panu to nie koniec wylewania miodu na serca fanów nieodżałowanego Death. Karty pamiętnika nastolatka wraz z "Inocence Disposal" przewracamy na rozdział pt. "Symbolic". Wracają wspomnienia posągowych wręcz zagrywek Evil Chucka, fantazyjne zakończenia w typie "Parennial Quest" i konkretnego, choć mniej zakręconego ujęcia tematu, jaki Śmierć prezentowała na swojej przedostatniej płycie. Jednym z moich faworytów okazuje się jednak dopiero szósty w kolejce "Device Of Survival", a to dlatego, że do stwierdzonej finezji dokooptowuje tak bezpośrednie elementy, jak wstęp przywodzący na myśl "Payback" Slayera i inne dowody "Nienawiści Boga do nas wszystkich". Dopiero w takiej, uzupełnionej o chamskie thrashowo - punkowo - core'owe patenty formie Extinct Gods prawdziwie zabijają. Tyle z zachwytów.
Jest niestety także kilka, w moim mniemaniu, potknięć. Ok, ok. wszystko zawodowo, porywająco zagrane, ale mam wrażenie, że jest tutaj o jedną rzecz za dużo. Bardzo subiektywnie stwierdzę, że osobiście będąc tak zajebistym muzykiem, jak Domin, dałbym sobie siana z tym "uszwedowianiem" kompozycji. Nie to żebym coś miał do potomków Gustawa Adolfa i negatywnych postaci powieści "Potop", ale cóż, choć nie ma tego za wiele, to wymyślone przez nich style riffowania (że niby twardo, ale i ładnie) w konfrontacji z pozostałymi składowymi muzyki Extinct Gods wypadają blado, by nie rzec sztampowo. Gdyby się tego pozbyć, byłby diament. Druga rzecz to kawałek instrumentalny "Procession", który zdaje się egzystować bez większego znaczenia dla reszty "Wartribe", przy tym żadnym nowym "Cosmic Sea" - mimo zapędów i szczerych chęci - nie jest. Po co Panowie narażać się cieciom takim, jak ja. Jeszcze napiszą, że choć fajny, to jednak wypełniacz.
Nie dajmy się jednak zwariować marudzeniu, bo przyznaję, że oddałem się nieco szukaniu dziury w całym. "Wartribe" ma bowiem jeszcze jedną poważną zaletę, ważącą na ogólnej ocenie. Z każdym kolejnym przesłuchaniem zyskuje i wciąga. Takich płyt nie ma wielu obecnie na scenie. Ja na pierwszy rzut ucha musiałem ciulnąć tym materiałem w kąt, bo węszyłem jakiś "fake", a tu proszę - niespodzianka. Osobnym rozdziałem jest Mesje Prykiel. To, co Pan robi z tym swoim wiosełkiem, wbija w podłogę. Co za wirtuozeria, ale nie tylko. Czuć w tych solówkach i popis techniki, ale i prawdziwe emocje. Gdyby ktoś Hammetta połączył z Schuldinerem, Kingiem i Hannemanem, to mam wrażenie, że coś takiego by z tego wyszło. Także szacun Panie Dominiku. Nadto, mimo zwartej rzemieślniczo produkcji, słucha się tego na pełnym luzie, z przyjemnością, ot, tak dla radości słuchania. I jak tu być na nie?
A widzę też (na innych stronach), że ten album wydano ponad rok temu. Trzeba za koncertami powęszyć. Obawiam się jednak, że do większej aktywności zespół już nie wróci. Życie...