- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Electric Six "Zodiac"
Electric Six, jajcarski zespół Tylera Spencera (aka Dick Valentine), to ewidentny przykład zespołu jednego albumu. Nie mam tutaj na myśli faktu, że Electric Six nagrali tylko jeden dobry krążek, bo byłaby tu ewidentna bzdura. Po prostu jakoś tak wyszło, że wszyscy znają debiutancki "Fire" (zapewne za sprawą przebojowych singli "Gay Bar" i "Danger! High Voltage"), za to mało kto wie, iż od 2005 roku Dick z kumplami regularnie co rok serwują nam nową porcję swojego absurdalnego humoru. I właśnie wydali swój siódmy album: "Zodiac".
Mam pewną osobistą teorię odnośnie wydawnictw Electric Six: ten zespół nagrywa na zmianę albumy świetne i mierne. Od czasu "Senor Smoke" z 2005 roku zasada ta sprawdza się bezbłędnie. Zatem jeśli w zeszłym roku ukazało się świetne "KILL", tegoroczny "Zodiac" nie powinien zachwycać. No i, niestety, nie zachwyca. Nie jest to krążek równie słaby, co "Flashy", jednak ląduje w zdecydowanie niższych rejonach electricsixowego rankingu. Mimo że zapowiadało się całkiem ciekawie: już od samego pomysłu, by dopasować każdą piosenkę na nowej płycie do konkretnego znaku zodiaku (dlatego piosenek jest tylko 12, co sprawia, że "Zodiac" jest najmniej obfitą w kompozycje płytą w dyskografii muzyków z Detroit). Podobnie jak w przypadku poprzedniego krążka, tak i na najnowszym znalazły się trzy utwory, trwające dokładnie cztery minuty i dwadzieścia sekund. Tyle w kwestiach astrologiczno - numerologicznych. A jak się ma muzyka?
Cóż, od razu może przejdę do najjaśniejszych punktów tego wydawnictwa. Świetny jest oparty na chwytliwej partii pianina, żywiołowy "After Hours" z iście demonicznym skandowaniem wokalisty. Rewelacyjny jest "Doom and Gloom and Doom and Gloom" (nie tylko ze względu na nawiązujący do tekstu "I Don't Like You" tytuł). Zapada w pamięć zwłaszcza saksofonowy cytat z "Baker Street" Gerry'ego Rafferty'ego. Zaraz potem dostajemy singlowy "Jam It in the Hole": oparty na syntezatorowej pulsacji, typowy pseudo-dyskotekowy przebój Electric Six. Podobne patenty stara się eksploatować "Love Song for Myself" - niestety, już z o wiele gorszym skutkiem (choć falsetowy refren, zwłaszcza ten najbardziej odjechany, pod koniec utworu, to rewelacyjna sprawa). Tak samo nie przekonuje oparty na perkusyjnej galopadzie "Countdown to the Countdown" - ale już syntezatorowy moment wyciszenia w stylu lat osiemdziesiątych pokazuje, że chcieli dobrze. I tak, niestety, prezentuje się większość tego krążka. Są fajne momenty, są ciekawe pomysły, przede wszystkim: są jak zwykle przezabawne teksty (linijki w stylu "I'm God's love baby! I'm Courtney Love baby! Who the Hell are you!?", "The eternal scent of time will run the course / Just like a headless horse without a horse" czy "Listen to what the cat man sings" - w tym miejscu zaczyna się koszmarne wycie, mające imitować miauczenie - to główny powód, dla którego chce się wracać do tych piosenek, a "American Cheese" to już mistrzostwo), ale same kompozycje kuleją. Brakuje tu przebojowości i chwytliwego songwritingu, którymi tak zachwycają płyty Electric Six wydawane w lata nieparzyste. I podobnie jak nie podobał mi się cover "Radio Ga Ga" z "Senor Smoke", tak i umieszczony na "Zodiac" cover "The Rubberband Man" The Spinners, klasyka lat siedemdziesiątych, jakoś do mnie nie przemawia.
Lata siedemdziesiąte w ogóle zdają się być kluczem do zrozumienia eksperymentalnego charakteru "Zodiac". Niestety, próbując oddać ducha tamtej epoki, chłopaki z Electric Six zapomnieli użyć swoich supermocy do pisania świetnych piosenek. Pozostaje czekać na przyszłoroczny album.