zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku piątek, 22 listopada 2024

recenzja: Dream Theater "Black Clouds & Silver Linings"

14.11.2009  autor: Kępol
okładka płyty
Nazwa zespołu: Dream Theater
Tytuł płyty: "Black Clouds & Silver Linings"
Utwory: A Nightmare to Remember; A Rite of Passage; Wither; The Shattered Fortress; The Best of Times; The Count of Tuscany
Wykonawcy: James LaBrie - wokal; John Petrucci - gitara, wokal; John Myung - gitara basowa; Mike Portnoy - instrumenty perkusyjne, wokal; Jordan Rudess - instrumenty klawiszowe
Wydawcy: Roadrunner Records
Premiera: 2009
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 5

Klawiszowiec Dream Theater Jordan Rudess powiedział kiedyś, że termin "muzyka progresywna" ma w dzisiejszym świecie dwa znaczenia. Pierwsze - dosłowne - odnosi się do muzyki grup poszukujących, z zamiarem wniesienia do gatunku i do świata muzyki ogólnie czegoś nowego, tworzenia materiału wymykającego się jednoznacznej klasyfikacji. Słowem - popychania konwencji do przodu. Drugie znaczenie określać miałoby muzykę niekoniecznie nowatorską, a raczej głęboko inspirowaną dokonaniami zasłużonych weteranów stylu, którzy w latach siedemdziesiątych, pod słynnymi szyldami takimi, jak King Crimson, Pink Floyd, Yes czy Genesis, tworzyli rzeczy ponadczasowe, których nie sposób zdeklasować po dziś dzień, i chcąc nie chcąc, stworzyli wzorce, od których uprawiając gatunek zwany rockiem progresywnym uciec raczej ciężko. Gdy te słowa padły z ust Rudessa, serce me wypełniło się nadzieją na to, że Amerykanie staną po właściwej (moim zdaniem) stronie i do okładki najnowszego ich albumu będziemy mogli przykleić etykietkę z definicją numer jeden. Na próżno. Zapoznawszy się z nową płytą Dream Theater, z głębokim żalem stwierdzam, iż muzykę wykonywaną przez nowojorski kwintet możemy powoli zacząć zaliczać do tej drugiej kategorii.

Oczywiście niekoniecznie musi być to zarzut. Istnieją przecież zespoły, takie jak Beardfish chociażby, które osadzając swoją twórczość w starym dobrym, artrockowym klimacie, opierając ją na dawno już wypracowanej formule, cały czas udowadniają, iż można z owej materii wyciosać jeszcze wiele intrygujących i ciekawych rzeczy. Również wirtuozi z Dream Theater nie ukrywają swych inspiracji i nie od dziś wiadomo, że styl grupy opiera się na patentach klasycznych formacji, przeniesionych do świata metalu. Jakby znaleźć wypadkową między Rush a Metallicą z okresu czarnej płyty. Krążek "Octavarium" zapoczątkował jednak coś, co mimo kilku udanych utworów na nim zawartych, w kontekście poprzednich albumów grupy ze spokojem nazwać można gorszą passą. Na kolejnej płycie jakby wiele się poprawiło. Mieliśmy naprawdę udane kompozycje takie, jak "Ministry of Lost Souls" czy jeden z moich ulubionych utworów grupy: "Prophets of War". "Black Clouds & Silver Linings" miałem nadzieję powitać jako chlubny powrót na wcześniej osiągany poziom, a może nawet wyższy, bo kogo jak kogo, ale grupę złożoną z pięciu wirtuozów stać z całą pewnością na skomponowanie i zarejestrowanie płyty wybitnej. Tak przynajmniej w moim mniemaniu być powinno. Niektórzy nazywają ich rzemieślnikami, twierdząc iż przemyślane kompozycje muszą w ich twórczości ustąpić miejsca solowym popisom i technicznej poprawności odgrywania poszczególnych partii. Mają trochę racji, ale posłuchajmy takich arcydzieł z ich dorobku, jak "Awake", "Six Degrees of Inner Turbulence", "Train of Thought" czy przepięknej, odkurzonej po wielu latach suity "A Change of Seasons". Poprawcie mnie jeśli się mylę, ale prawda jest taka, że nowy album Dream Theater nie dorasta do pięt tym tytułom.

Najbardziej szkoda mi tych kilku fragmentów, które nie pozwoliły mi cisnąć krążkiem w przepaść zapomnienia. Są to smaczki, które skutecznie przekonują mnie do kolejnych odpaleń "Black Clouds & Silver Linings", lecz jedna jaskółka - jak to mówią - wiosny nie czyni. A jeśli już, pozostając przy terminologii powiedzenia, miałbym pokusić się o przyporządkowanie nowemu albumowi Amerykanów jakiejś pory roku, z pewnością byłaby to jesień. Bo co z tego, że refren singlowego "A Rite of Passage" ujmuje cudowną melodyką, że początek "The Shattered Fortress" to prawdziwy majstersztyk, skoro pojawiające się w zwrotce tego pierwszego partie gitarowe brzmią jak, nie oszukujmy się, blady cień riffu z doskonałego swoją drogą "In the Name of God", a kolejna część napisanej przez Portnoya "sagi dwunastu kroków" jest niczym innym, jak po prostu zlepkiem patentów żywcem powyjmowanych z poprzednich jej odsłon. Ja naprawdę rozumiem, że mógł ją zamykać motyw otwierający pierwszą część, czyli "The Glass Prison", by spiąć całość swoistą klamrą. Rozumiem również, że to takie podsumowanie, pewnego rodzaju "kropka nad i", lecz w kontekście ogólnego obrazu płyty pachnie mi to ewidentnie brakiem nowych pomysłów. Fakt, że "The Best of Times" może bardzo skutecznie, za sprawą swego klimatu, pomóc nam "odpłynąć", również nie ratuje sytuacji, albowiem utwór absolutnie niczego nowego do stylu grupy nie wnosi. Otwierający płytę "A Nightmare to Remember" ze względu na mroczną aurę i lejący się z głośników ciężar mógłby być naprawdę tłustym kąskiem, gdyby nie fakt, że rozpoczynający go motyw melodyczny przywodzi na myśl skojarzenia zbyt oczywiste, by mówić tu o zdrowej inspiracji Dimmu Borgir czy Arcturus. Chociaż typowo życiowy, dotyczący traumy powypadkowej, tekst ciekawie współgra z tymi partiami.

Poza tym mamy tu do czynienia z zastosowaniem przez klawiszowca instrumentu continuum, którego użył w "A Nightmare to Remember". Jordan pokusił się również o wykorzystanie odszukanej na iPhonie aplikacji imitującej jego brzmienie i skorzystał z niej w "A Rite of Passage". Nawet wykorzystanie tych wymyślnych cudeniek nie wniosło do całości ani odrobiny świeżego tchnienia.

Pozostaje jeszcze "Wither", który dla ucha co prawda jest przyjemny, lecz niczego ponad typową rockową balladę nie stanowi.

Ostatni na longplayu, czyli niespełna dwudziestominutowy "The Count of Tuscany" zostawiłem na koniec nie tylko dlatego, że zamyka płytę, lecz przede wszystkim dlatego, że postawić go na tej samej półce, na której ustawiłem inne utwory, po prostu się nie godzi. Mamy tu bowiem do czynienia z zupełnie innym poziomem. Bezapelacyjnie najlepszy utwór na płycie, który choć nie jest rewolucyjny, potrafi swą melodyką oczarować na tyle, że za każdym razem, gdy słucham "Black Clouds...", puszczam go dwukrotnie. Środkowa, mocno wyciszona część świetnie nawiązuje do twórczości Yes. Może również kojarzyć się z Pink Floyd i wnosi nieco ożywczego ducha w mocno skostniałą stylistykę grupy. Końcówka numeru po prostu powala i za ten jeden utwór podnoszę ocenę płyty o cały jeden punkt.

Kończąc wywody o "Black Clouds & Silver Linigs" warto zauważyć, że Dream Theater to zespół w zdecydowanie większym stopniu bawiący się dźwiękami, niż naprawdę komponujący. Ogrom wypuszczanej na ich regularnych długograjach muzyki to rzeczy powstałe na skutek sesji improwizowanych. Nie można zatem mówić tu do końca o "pełnoprawnych" utworach. Ja osobiście traktuję ich muzykę trochę jak luźne, nie do końca zobowiązujące eksperymentowanie. Pamiętam również o tym, jakiej klasy to muzycy. Wiem, że nie każdy musi od razu odkrywać "muzyczną Amerykę", że można pograć sobie trochę na luzie, ale z całym szacunkiem - od grupy progresywnej oczekiwać się powinno nowych pomysłów i wyraźnych prób stworzenia czegoś niespotykanego i jeśli nie zaskakującego, to przynajmniej świeżego. Za totalną porażkę w dyskografii formacji wielu uważa "Falling Into Infinity". Jak dla mnie owszem - miewali lepsze momenty, lecz tamten album przynajmniej brzmiał jak coś zupełnie nowego i choć jest to granie w kontekście ich stylu bardziej wygładzone i mniej popisowe, album po dziś dzień po prostu brzmi ciekawie i w przeciwieństwie do "Black Clouds...", na swój sposób przykuwa uwagę słuchacza. Z wielkim smutkiem stwierdzam, że Dream Theater zaliczyli bardzo poważne potknięcie i jeśli na następnej płycie nie podniosą się z upadku, już niedługo będziemy mogli ukuć zupełnie nowy gatunkowy termin - metal regresywny. No... chyba że panowie z Dream Theater chcą przykleić sobie na starość etykietkę z napisem (nie obrażając zasłużonych Australijczyków) "progmetalowe AC/DC"... Jeśli tak, to przepraszam...

Komentarze
Dodaj komentarz »
świetna płyta
haladdin (wyślij pw), 2009-11-14 19:45:54 | odpowiedz | zgłoś
Bardzo charakterystyczna, nie pozwala się nudzić, można jej słuchać w kółko i zawsze znajdzie się coś dla siebie - kilka osób, znajomych, dzięki niej przekonało się do DT. Plus za bardzo dobrą produkcję - brzmi klarownie ale ciężko
9/10
bardzo mieszane odczucia
cwiartek
cwiartek (wyślij pw), 2009-11-14 17:22:04 | odpowiedz | zgłoś
mam odnośnie tego albumu.
z tym 'niedorastaniem do pięt' wcześniejszym albumom, to chyba jednak lekka przesada, acz rzeczywiście sądzę, że ta płyta odstaje nieco od reszty, przede wszystkim jest bardzo niespójna, np. poszczególne fragmenty 'the shattered fortress' wydają mi się być sklejone jakby na siłę.
co do 'nightmare...' rzeczywiście, trudno nie zauważyć podobieństwa do chociażby arcturusa, ale nie ukrywam, że z tego powodu jestem bardzo zadowolony. jest to dla mnie jedna z ciekawszych propozycji dream theater. i ten blast pod koniec, no uśmiech sam włazi na moją twarz. przemiły eksperyment.
zaś rite of passage jest dla mnie najsłabszym numerem na płycie, jeśli nie najsłabszym dreamów w ogóle.
count of tuscany - genialne, gdyby nie to przedłużanie w środku.
a cała reszta - ot, przyjemne, do słuchania, ale nic nadzwyczajnego.
pozdrawiam,
ddd
commander (gość, IP: 91.215.104.*), 2009-11-14 16:54:05 | odpowiedz | zgłoś
pierwsza płyta Dream Theater którą się zawiodłem, chociaż nie jest taka zła, ale jednak nic nowego na niej nie ma
6/10
to chyba pierwszy ich krążek
emcze (wyślij pw), 2009-11-14 15:57:52 | odpowiedz | zgłoś
który mnie nie zachwyca. niestety.
rytuał przejścia
vaderhead (gość, IP: 79.191.114.*), 2009-11-14 15:15:46 | odpowiedz | zgłoś
W sumie to zawsze omijałem ten zespół i to od samego początku, czyli jakies 20 lat już niestety hehe, no ale gdy w trójce usłyszałem "A Rite of Passage" to mnie powaliło na kolana, a byle co nie jest w stanie mnie zaskoczyć i od razu musiałem nabyć ten album, dosłownie rytuał przejścia dla mnie tak więc bardzo bardzo ale to bardzo mi się podoba, bo nie jest to taka rozwleczona art progresja czy ciul tam wie, polecam ten album i nowy Alice In Chains również :)
...
ProgFan (gość, IP: 87.105.239.*), 2009-11-14 12:14:59 | odpowiedz | zgłoś
Cóż, troszkę się zawiodłem na tej płycie. Gdyby nie A Nightmare to Remember i A Rite of Passage byłoby ok.
"The Count of Tuscany"
Mackintosh (gość, IP: 85.198.238.*), 2009-11-14 11:38:42 | odpowiedz | zgłoś
Bezapelacyjnie majstersztych. Z powodu tego utworu kupiłem płytę. Która jest całkiem nieźle wyprodukowana. Klimat czarowany przez Ruudes'a jest genialny i faktycznie kojarzy się z Yes. Howe by to zagrał na hawajskiej gitarze spokojnie...pozdrawiam
2
Starsze »

Oceń płytę:

Aktualna ocena (277 głosów):

 
 
77%
+ -
Jak oceniasz płytę?

Materiały dotyczące zespołu

Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje

Immortal "All Shall Fall"
- autor: Megakruk

Paradise Lost "Faith Divides Us - Death Unites Us"
- autor: Megakruk

Katatonia "Night Is The New Day"
- autor: Kępol
- autor: Megakruk

Tommy Bolin "Teaser"
- autor: Tomasz Pastuch

Riverside "Anno Domini High Definition"
- autor: Voodoo_child

Napisz recenzję

Piszesz ciekawe recenzje płyt? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Na ile płyt CD powinna być wieża?