- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Dream Theater "A Dramatic Turn of Events"
Nie da się inaczej zacząć opisu nowej płyty Dream Theater, jak wspominając o odejściu jednego ze współzałożycieli grupy, Mike'a Portnoy'a. Myślę, że dla wszystkich fanów zespołu - włączając mnie - informacja ta była szokiem, który jeszcze się pogłębił, gdy potem pojawiły się przecieki, że Mike chciał sprawę załagodzić, ale reszta zespołu "grzecznie" mu odmówiła. Takie rozstanie z osobą, która była bardzo mocno (może nawet najbardziej ze wszystkich, uwzględniając działalność marketingowo - bootlegową) zaangażowana w pchanie wózka z napisem DT do przodu, zdecydowanie mi się nie spodobała. Portnoy to znakomity perkusista i kompozytor, razem z Petruccim główny tekściarz zespołu, a przede wszystkim - jego lider i muzyczna osobowość.
Niezależnie od tego, na nową płytę Dream Theater czekałem z niecierpliwością i miałem nadzieję, że będzie udana, tym bardziej, że jej poprzedniczkę uważam za zdecydowanie najsłabszą pozycję w dyskografii zespołu. Z drugiej strony nie mogłem też nic poradzić na to, że w mojej głowie usadowił się mały diabełek, który tylko czekał, żeby po tym albumie "pojechać". Żeby się kwaśno skrzywić i z miną malkontenta stwierdzić, że bez Mike'a to nie to samo, że słabo i bez polotu... Ale po zapoznaniu się z "A Dramatic Turn of Events" diabełka nie ma. Zostały same superlatywy. Prawie...
Przy tak złożonych utworach, jak w przypadku Teatru Marzeń, dwa-trzy odsłuchy to za mało, żeby wyłapać poszczególne motywy, pomysły, solówki i melodie. Ale już wtedy zaczynają się tlić jakieś "hasła przewodnie" - w tym przypadku pierwsze, co przyszło mi do głowy, to świeżość. Coś, czego brakowało mi już trochę na "Octavarium" oraz "Systematic Chaos", a "Black Clouds..." kulało pod tym względem bardzo mocno. Na nowej płycie jest polot, lekkość i radość grania; jest tu też nieco delikatniej, bardziej rockowo. Świetnie udało się wyważyć poszczególne elementy: partie spokojniejsze są oddechem, są melodyjne, a nie nudzą i nie są rozwleczone na siłę (z jednym wyjątkiem). Partie ostrzejsze z kolei mają odpowiedni ciężar i agresywność, ale nie przytłaczają i nie nużą. Fragmenty instrumentalne są odpowiednio poplątane rytmicznie, momentami mają wręcz szaleńczą dynamikę, są szybkie, rozbiegane i bardzo dopracowane aranżacyjnie, a przy tym pozostały klarowne i chwytliwe.
Stylistycznie "A Dramatic..." to swego rodzaju powrót do źródeł - jest tu bowiem bardzo wiele z klimatu płyt nagrywanych w latach 90-tych. Partie instrumentalne kojarzyć się mogą z "Images And Words", elementy cięższe przywołują z kolei "Awake", a te delikatniejsze, balladowe - "Falling Into Infinity" (choćby początkowe fragmenty "Outcry" czy "Bridges..."). Mamy też rozmach, chwilami potężne, majestatyczne, orkiestrowe brzmienie; pojawiają się chóry ("On The Backs...", "Bridges..."), a w ramach "doprawiania" pojawia się kilka specjalnych "efektów dźwiękowych" (orzeł, galopujące konie czy kapiąca woda). Niestety, trafił się też fragment katastrofalnie wręcz nieudany (to jest to pierwsze "prawie") - na początku i na końcu "Bridges In The Sky" pojawia się jakieś ryko - charczenie, które ma zapewne obrazować szamańskie zaklęcie (ten numer miał oryginalnie tytuł "The Shaman's Trance"), ale to, co słyszymy - choć trwa tylko kilkanaście sekund - jest niezwykle irytujące i wręcz... niesmaczne.
Jeśli chodzi o postawę muzyków, to po pierwsze John Petrucci jest wszędzie. Niemal dosłownie - gitara dominuje i jest niesamowicie wszędobylska. Jeden riff goni następny, podkład gitarowy ściga się z solówką, momentami riffy nawet jakby "udają" perkusję. Ale skarżyć się nie można, bo zdecydowanie ilość idzie tu w parze z jakością. Na marginesie, Petrucci zagarnął też dla siebie niemal w całości pisanie tekstów - tylko "Far From Heaven" wyszło spod pióra LaBrie - wszystkie pozostałe napisał gitarzysta ("Breaking All Illusion" wspólnie z Johnem Myungiem).
Bardzo zaskakująco - a przy tym znakomicie - wypada Jordan Rudess. Po pierwsze: nie ma tu zbyt wielu tak typowych dla niego popisów - Jordan skupił się na współpracy z zespołem, a w szczególności z Petruccim. Po drugie: sięgnął po bardzo różnorodne brzmienia - czy to orkiestrowe, czy smyczkowe, czy fortepianowe; pojawia się także moog czy folkowo brzmiący flet. Bodaj najbardziej charakterystycznym momentem jest rozpoczynająca się ok. 5 minuty partia instrumentalna "Breaking All Illusions", której nie da się nazwać inaczej jak fenomenalną.
W bardzo dobrej formie jest także LaBrie, który śpiewa w stylu znanym ze "Scenes From A Memory" czy "Train Of Thought". Mamy więc odpuszczenie wysokich rejestrów i skupienie się na wpasowaniu w muzykę; mamy też dobre i bardzo dobre linie melodyczne (szczególnie "Lost Not Forgotten", "Breaking All Illusions", "Beneath The Surface" czy "wynurzające" się z cięższych fragmentów stonowane zwrotki "Outcry").
John Myung jak zwykle robi swoje, ma parę bardzo ciekawych partii (np. pod solówką "Lost Not Forgotten" czy na początku i w partii instrumentalnej "Breaking All...") i stosunkowo często swoje linie odgrywa niezależnie od perkusji, a nie razem z nią.
Zdecydowanie najsłabiej wypadł Mike Mangini. Może za krótko był z kapelą, może ma inny styl grania - tak czy inaczej partie perkusji są schowane w tle, mało słyszalne i ciężko zawiesić na nich ucho. Wyjątki to refren "Lost Not..." oraz momenty w "Bridges..." - jeśli Mangini chce zająć miejsce Portnoy'a na stałe, a nie być tylko sesyjnym grajkiem, musi bębnić w taki właśnie sposób.
Wszystkie powyższe elementy złożyły się na powstanie dziewięciu nagrań, z czego cztery są krótsze (poniżej 7 minut) i relatywnie jednorodne stylistycznie (trzy ballady oraz jedno mocniejsze łojenie), natomiast pozostałych pięć to rozbudowane, typowe dla DT formy muzyczne. Co do dłuższych nagrań, to wszystkie prezentują poziom co najmniej bardzo dobry, ale mamy też utwory wręcz wybitne i godne zestawiania z największymi dokonaniami zespołu. Na pewno zaliczyłbym do tego grona "Breaking All Illusions" z bardzo fajnym brzmieniem basu, kapitalną częścią instrumentalną oraz powalającą solówką Petrucciego, którego gitara "śpiewa" tu w iście satrianowskim stylu. Ten sam, rewelacyjny poziom, to także "Lost Not Forgotten". Kompozycja najmocniej przesiąknięta klimatem "Images And Words" - nie w sensie kopiowania, ale nastroju i sposobu aranżacji. Po spokojnym otwarciu z pięknymi klawiszami mamy nieco szaloną partię instrumentalną (trochę jak w "Metropolis p. 1"), potem mocarny, intensywny riff (jakby "Pull Me Under"), wreszcie szybka, ostra i zamotana solówka Petrucciego (kojarząca się z "Under A Glass Moon") i dynamiczne klawiszowa jazda (kłania się "Take The Time"). "Outcry" to trzecie nagranie, które zaliczam do ekstraklasy. Podniosły nastrój, rozmach, majestatyczna partia klawiszowa i mocny riff, a następnie pokręcona część instrumentalna, trochę jazzrockowa, trochę pachnąca Liquid Tension Experiment, trochę "Scenes From...", a trochę Rush.
"Bridges In The Sky" naszpikowany świetnymi, orientalnymi ozdobnikami oraz "On The Backs..." z monumentalnie brzmiącymi partiami chórów, to nadal poziom bardzo wysoki, choć jednak już minimalnie słabszy i nie tak powalający, jak wyżej wymieniona trójka.
Jeśli chodzi o spokojniejsze nagrania to mamy ich trzy - każde w nieco innym stylu. Znakomite jest jest "Beneath The Surface", będące swego rodzaju miksem "Take Away My Pain" oraz "The Silent Man"; mogące się kojarzyć też z "Silent Lucidity" Queensryche. W głównej roli gitara akustyczna, spokojnie budujący frazy wokal z odpowiednim ładunkiem emocji, przykuwająca uwagę melodia, a do tego krótkie, ale bardzo ciekawe solo Jordane Rudessa, odegrane trochę w stylu jego poprzednika, Dereka Sheriniana. Dla mnie rewelacja. Dobre, choć nieco zbyt długie, jest też "This Is The Life", które przez swój nieco podniosły klimat, brzmienie klawiszy oraz melodykę może się kojarzyć z Vanden Plas.
Nie udało się natomiast fortepianowo - wokalne "Far From Heaven", które jest nieco pozbawione wyrazu. Brakuje tu jakiegoś "haczyka" oraz ikry - mam tu trochę poczucie straconej szansy, bo w okolicach 2,5 minuty numer zaczyna się fajnie rozkręcać i przyspieszać - gdyby pójść w tę stronę, to efekt mógłby być naprawdę dobry. Ale niestety - "wtyczka" szybko zostaje wyciągnięta i znów wracamy do lekkiego "przynudzania". "Build Me Up, Break Me Down" natomiast to utwór w stylu "Caught In The Web" z albumu "Awake". Wstęp pachnie trochę Mansonem, a potem wchodzi ostre, thrashowe mielenie z mocnymi klawiszami w tle. Jest agresywnie, ciężko i odpowiednio intensywnie, a całość rozjaśnia melodyjny refren i nostalgiczne klawisze w końcówce.
Podsumowując: nowy album Drimów to dla mnie powrót to bardzo wysokiej formy. Poziomowi największych dzieł zespołu, którymi dla mnie są "Images And Words", "Awake" oraz "Scenes From A Memory", dorównać się tu niestety nie udało. Ale według mnie "A Dramatic..." jak najbardziej można zestawiać z albumami pozostającymi tylko o krok za tą trójką, a więc "Six Degrees Of Inner Turbulence" oraz "Train Of Thought". Jednocześnie jest to najlepszy album Dream Theater od 8 lat.
Skuteczność obranej drogi jest wysoko i bardzo łatwo sprawdzalna. Wystarczy, że za kryterium weźmiemy ilość sprzedanych egzemplarzy nowych albumów czy - to już lokalnie - ceny biletów na ich koncerty w Polsce, które niestety systematycznie rosną.
Pierwsza zabawa, to zwrot ku thrash metalowi, jaki miał miejsce na "Train...".
Potem mieliśmy symboliczny pochód przez resztę "starych bogów", czyli młodzieńczych inspiracji muzyków DT - "Octavarium" (od wyraźnego grania pod U2 w gniocie, pt. "I Walk Beside You", po floyd'owski początek i wymienienie w finałowej suicie tytułów ulubionych utworów artystów takich, jak The Beatles czy Genesis), a także zabawy z żywą orkiestrą (marzenie każdego muzyka rockowego od czasu Deep Purple).
"Systematic Chaos" przyniósł eksperymenty z użyciem fanów w nagraniach i przesunięciem muzyki, głównie tematycznie, w coś bliżej Alice Coopera - horrory. Muzycznie było dalsze jej banalizowanie, z ciekawszą suitą (tym razem podzieloną), mającą być ukłonem dla starszych fanów.
Na "Chmurkach", poza kończeniem wątku terapii alkoholowej, mieliśmy do czynienia z kontynuacją stylizacji na horror czy może raczej powieść noir, z wielkim finałem w postaci "The Count of Tuscany", w którym trochę psychodelicznego rocka też udało się Petrucciemu przemycić.
Najnowsza płyta niestety, w pierwszej części, idzie w tej stylizacji jeszcze dalej, aż do maksymalnie regresywnego stylu, jakim jest gothic metal.
Piszę w pierwszej części, bo trudno mi powiedzieć coś o całej płycie, gdyż 3 próby przesłuchania całości kończyły się, gdzieś w połowie i stwierdziłem, że na razie mam dość.
Poza jedną ewidentną autozżynką (jak znajdę siły, by podejść jeszcze raz do tego materiału, to napiszę dokładnie, w którym utworze, co wykorzystano), pierwsza część najnowszego DT to pozlepiane przypadkowo ze sobą pomysły na utwory, poprzetykane cyberiadami Rudesa i galopadami Petrucciego lub cukierkowe balladki na fortepian i smyki z tak nieznośnie słodkim wokalem LaBrie, że robi się słabo. A wszystko to podlane sosem typowo gothic metalowych, klawiszowych, pseudoorkiestrowych lub - chóralnych plam dźwięku, jakimi Jordan zamęcza w każdej wolnej przestrzeni.
Na domiar złego klawisze są tutaj instrumentem wiodącym i to w momencie, gdzie kompletnie nic nie mają do powiedzenia, bo pod tym względem jest to najsłabsza płyta od dołączenia Rudesa do zespołu.
Również najsłabsza, ale tym razem w historii, jest perkusja, której partie wyraźnie zostały napisane przez kompozytora (Petrucci), a nie wyłoniły się w jamowaniu z "rąk i głowy" rasowego perkusisty.
Jest sztampowo i przewidywalnie a czasami wręcz ubogo aranżacyjnie, więc dobrze, że Mangini jest schowany w produkcji.
Pewną zagadką jest też dla mnie, jak można twierdzić, że wyeksponowany jest Myung, którego, moim zdaniem, w ogóle nie słychać.
Faktycznie na plus wypada "Serek", ale to dlatego, że reszta zespołu dramatycznie obniżyła loty. On na ostatnich albumach trzyma poziom.
Płyta jest niesłuchalna: męczy i nudzi. Brak pomysłu - trudno, przyzwyczaiłem się, ale żeby tak słabe wykonanie?
Tragedia!
Co do starszych płyt, od "Train.." zaczęli też skręcać w stronę nu metalu jakkolwiek to zwał, co trochę razi. Poraża negatywnie też jeden kawałek, który jest jakby kopią stylistyczną Metachy.
A najbardziej irytują mnie słodkie balladki.
I nie wiem, po co wydawać płyty co rok lub dwa, zamiast je lepiej dopracować.
Ale i tak "Dramatic..." słucha się przyjemnie
A najlepsza muza, była do "Metropolis..."
Materiały dotyczące zespołu
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
Decapitated "Carnival Is Forever"
- autor: Megakruk
Vader "Welcome To The Morbid Reich"
- autor: Megakruk