- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Doctor Midnight & The Mercy Cult "I Declare: Treason"
Fanów Turbonegro mogła w 2010 roku zmartwić wiadomość, że kapelę opuścił Hank von Helvete, a wkrótce potem ucieszyć, że wokalista działa już z nową skandynawską supergrupą o nazwie Doctor Midnight & The Mercy Cult. Ostatecznie ów kolejny etap kariery okazał się tylko epizodem - posługująca się skrótem DMTMC formacja rozpadła się kilka miesięcy po wydaniu swojego jedynego albumu. Samo dzieło też się raczej nie zapisało w pamięci ogółu.
Wypada uczciwie przyznać, że liczba gwiazd w używanym przez promotorów określeniu "all-star line-up" jest w tym przypadku znacznie przesadzona. Owszem, frontman dorobił się z Turbonegro niemałej sławy, ale reszta składu to muzycy z niższej ligi lub przynajmniej drugoplanowi. Tim Skold, tu występujący jako basista odpowiedzialny też za miksy i produkcję, znany był m.in. z KMFDM i ze współpracy z Marilynem Mansonem. Gitarzyści Anders Odden i Audun Stengel udzielali się w Apoptygma Berzerk. Pierwszy z nich ponadto zapisał się w historii norweskiego metalu dzięki zespołowi Cadaver, ale po latach przedstawiany był raczej tylko jako koncertowy muzyk Satyricon i krótko Celtic Frost. Drugi działał też w The Kovenant. Najmniej przeciętnemu odbiorcy mówi w tym zestawieniu zapewne nazwa Extol, czyli zespołu, w którym bębnił David Husvik. Jeśli ktoś po zapoznaniu się ze składem Doctor Midnight & The Mercy Cult stwierdził, że zna mniej niż połowę członków tej supergrupy, uspokajam: to nie powód do wstydu.
Stylistycznie album "I Declare: Treason" wrzucany jest do szufladki z metalem alternatywnym. Dokładniej, ale też krótko, opisać go można jako zestaw punkowo-metalowych piosenek. Wyczuwalne są inspiracje m.in. industrialem spod znaku Roba Zombie i thrash metalem. Ostry rytm występuje np. w "Bleed Idiot Bleed", "Blame Is the Game" i "Misconception", za to riff we wstawce w "(Don't) Waste It" zalatuje Black Sabbath. Mocą takim fragmentom nigdy nie dorównuje wokal, który mógłby być czasami drapieżniejszy. Zwykle to raczej instrumentaliści starają się dopasować do śpiewu Hanka von Helvete i w żadnym przypadku go nie przyćmiewać - stąd melodyjność m.in. utworów "I Declare: Treason" i "(Don't) Waste It". Sam frontman szczególnego popisu umiejętności tu zaś nie daje. Brzmi trochę jak podróbka Iggy'ego Popa, czasami jak Alice Cooper, nieraz ogranicza się do melodeklamacji. Wśród dość monotonnych utworów wyróżnia się powolne "OK (We're Just About to Die)", ale nie do końca pozytywnie. Nagranie z początku zwraca uwagę najsłabszym jak dotąd, rozpaczliwym wokalem, dla którego instrumenty mają robić tylko tło, lecz w drugiej połowie wchodzi jeden z lepszych riffów na albumie - chociaż może to tylko złudne wrażenie spowodowane kontrastem z resztą kompozycji. Najwięcej dzieje się chyba w "Victorious". W utworze występują spowolnienia, są też wyraźniejsze partie basu. Fragmenty z niskimi dźwiękami na pierwszym planie można uznać za wyraz tego, kto rządził w procesie tworzenia albumu. Koledzy Tima Skolda nie wykonywali solówek, a z mniej typowymi zagrywkami nie wykroczyli znacznie poza subtelny gitarowy jazgot w tle w "Sign My Name". Basista tymczasem miał swoje momenty w prawie co drugiej kompozycji, też m.in. w "Sign My Name" i "Fools Gold" - swoją drogą być może najlepszym kawałku na albumie, ale dostępnym tylko na poszerzonych wydaniach. Ostatecznie jednak i tak posunę się do brutalnego komentarza, że w całym zestawie najciekawsze jest niespełna półtoraminutowe intro "You Are God" - potem słuchacza czeka głównie zawód.
Doctor Midnight & The Mercy Cult wypadł na "I Declare: Treason" zaledwie poprawnie. Materiałowi brakuje finezji i energii. Jeśli poszedł w zapomnienie, trudno się dziwić, zwłaszcza że sama formacja nie przetrwała dość długo, by choćby spróbować wypracować sobie lepszą reputację.