- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Dimmu Borgir "Abrahadabra"
Zabieranie się za recenzowanie produktów marki Dimmu Borgir jest zajęciem niebezpiecznym. Ten zespół (obecnie zdaje się trio) to już instytucja. Bodajże najpopularniejsza ekipa w Nuclear Blast, także najpopularniejsza w nurcie tzw. sympho - black. Wyszydzani lub wielbieni przez krytyczne albo bezkrytyczne masy z jednej strony ortodoksów, z drugiej tzw. (jak ja kocham to określenie) czarnych kinder niespodzianek. Z całym szacunkiem dla "mondrych" i "chodzących w prawdzie", którzy obiektywnie starają się stanąć po środku tego konfliktu. Tutaj trzeba zająć jakieś skrajne stanowisko. Przy takim zespole inaczej się nie da. To przecież pod względem "trendy" skandynawska Metallica i Iron Maiden w jednym.
Nie ukrywam, że ekipa Shagratha i Silenoza zraziła mnie do siebie w początkach działalności, konkretnie w pamiętnym roku 1997. Wiem, że młodość ma swoje prawa, ale opowiadanie pierdół ma pewne granice. Był pewien wywiadzik w starej wersji obecnie powszechnie znanego periodyku muzycznego, gdzie jeden z ówczesnych członków zespołu rozpływał się we własnej retoryce, komentując jak zajebistym przeżyciem byłoby móc być świadkiem powodzi stulecia, jaka splądrowała podówczas nasz kraj. Cóż - istnie ekstremalnie debilna postawa. Lata jednak minęły i być może coś się zmieniło, o czym świadczą zeznania redakcyjnych kolegów, którzy mięli okazję przeprowadzić wywiad z zespołem.
Dodatkowo, na początku metamorfozy "Enthrone Darkness Triumphant", jeszcze jako względnie mało znany (u nas) zespół, polegli w sesji zdjęciowej z cylindrami, przywodząc na myśl co najwyżej marny "ripp off" pomysłów Cradle Of Filth. Przyznacie - łatwo było się zrazić.
Przełomem okazał się "Spiritual Black Dimensions", który potwierdził stare wojenne prawo - mężczyźni zginęli na froncie (w tym przypadku ortodoksyjnego black metalu), więc kobiety i dzieci musiały wziąć sprawy w swoje ręce. Nie dziwota, niejeden połamał sobie szczękę na wybroczynach pogrobowców idei Euronymusa. "Spiritual?" bardzo dobrze się słuchało, nawet bardziej wrażliwe, szare duszyczki mogły z powodzeniem docenić jego walory estetyczne, a że bliżej już było temu do nieco gotyckiego grania, to inna sprawa, skoro w metryce nadal stał slogan sympho - black.
Aż do wydania "Death Cult Armagedon" trwały też zawody, kto w tych kapciach stawia dłuższe kroki. "Kredki" czy Dimmu. Ostatecznie dominację tych ostatnich przesądziło zwerbowanie Nicka Barkera z obozu konkurencji. Mniej więcej od tego czasu datuję absolutną dominację Norwegów w tym rodzaju twórczości. Doceniam, że nigdy nie zeszli poniżej dość wysoko postawionej poprzeczki napompowanego grania, w którym ważniejsze są chór i klawisz niż gitara. Są bezsprzecznie gwiazdami; czy geniuszami, to już dyskusyjna sprawa.
Wróćmy jednak do teraźniejszości. Z ciekawością obserwowałem listy bukmacherskie tego lata, gdzie zawrzało od spekulacji, czy odejście Vortexa, a zwłaszcza Mustisa, nie będzie zbyt wielką stratą i zagrożeniem dla bytu pisanek z Oslo. Shagrath wprawdzie się odgrażał, że to, że tamto, że ciosy w pyski itd. Na YouTube pojawiły się jakieś filmiki, Nuclear Blast podgrzewała atmosferę, sam zespół bawił się w ciuciubabkę po kawałku serwując okładkę nowej płyty i ostatecznie wyczerpując pobłażanie i cierpliwość fanów, ale w obliczu muzyki to, jak wiadomo - zawsze czcze pierdolenie. Wyciągnąć konsekwencje jednak wypada. "Abrahadabra" jest już na rynku, czy warta jest przynajmniej połowicznie tej całej wrzawy?
To zależy. Zarówno od podejścia słuchacza, jak i samych muzyków do swojej twórczości. Jeżeli ktoś odmawiał temu zespołowi czci i wiary, a stając na straży idei prawdziwego metalu najchętniej widziałby Dimmu Borgir wiszących na suchej gałęzi lub głową w dół nad kiblem, to i tym razem zdania swojego nie zmieni, co samo w sobie niespodzianką przecież dla nikogo nie jest. Ci zaś, którzy wielbili ich rozbuchane pejzaże parametalowo - operetkowo - symfoniczne, będą z kolei wniebowzięci. Co więcej, ich grono się poszerzy, bo Norwedzy serwują tym razem chyba najbardziej łagodny, melodyjny i przystępny w odbiorze materiał w swojej historii.
"Abrahadabra" pełną gębą, prócz agresji, której tu relatywnie mało, nawiązuje bowiem do "Death Cult Armagedon". Od pierwszych nut "Xibir" obcujemy z dźwiękami, które mogłyby trafić na soundtrack przywołujący zamaszystością demoniczną odmianę Hansa Zimmera lub momentami Jerry'ego Goldsmitha. Bogate tło orkiestralne, chóry, duperele - pojawiają się praktycznie w każdym kawałku, natomiast gitary schowane są gdzieś na drugim planie i ich gra też daleka jest od tego, z czym Dimmu Borgir można by kojarzyć.
W pierwszym numerze riff okazuje się być tzw. złotym środkiem między blackmetalową manierą a zagrywkami rodem z Korn zdartymi(!). Jeżeli z kolei numer "Dimmu Borgir", zakrawający na jakiś manifest mocy, po szemraniach na temat hipotetycznego rozpadu kapeli, ktoś z rozpędu będzie chciał zakwalifikować, jako kwintesencję ich stylu, to niech lepiej się powstrzyma, bo krótko mówiąc nazwy Avantasia plus Rhapsody Of Fire (w warstwie symfonicznej) i Hammerfall (w warstwie gitarowej) same krążą po głowie już w 5. sekundzie trwania. Przy mocno odkręconej gale w prawo, w refrenowych przejściach podniosłej orkiestry, można się nawet na siłę popłakać lub zrosić gacie, tak to drodzy Państwo lata. Ale jak dla mnie lepiej było pójść trochę inną stroną, jak dajmy na to, w najmocniejszym na płycie "Ritualist", gdzie gitara akustyczna po prostu wspaniale współgra z klasycznym czarnometalowym pochodem. Pierwsza część tego kawałka zamyka mordę tym, którzy twierdzili, że Dimmu to najpewniej emigranci z Afryki, którzy ze Skandynawią nigdy nic wspólnego nie mieli. Niestety już w połowie numeru zaczynają się jakieś z dupska wzięte pluskania i moc znika. Dlatego odbieram ten moment oraz ostatni na płycie "Endings And Continuations", łypnięcie okiem w stronę odbiorcy - że jeszcze potrafią pierdolnąć "po staremu", jak im się bardzo będzie chciało.
Więcej niespodzianek tytułowych nie zdradzam, bo w tych już opisanych, mniej więcej pokazałem, czego możecie się spodziewać, a zabawy psuć nikomu z samodzielnego "ogrywania" materiału w "chałpie" nie zamierzam. Może jeszcze tylko uzupełnię tytułem patriotycznego obowiązku, że Daray, biorąc pod uwagę jego słynnych poprzedników, dał radę z palcem w dupie, a Snowy Shaw i Pani, która zastąpiła Vortexa na czystym wokalu, sprawili, że braku tego gościa także dotkliwie się nie odczuwa (może dlatego, że Pani brzmi jak on sam). Nie jestem fanem muzyki tego zespołu, jak wspomniałem mam mu wiele za złe, na każdej płycie wyczuję też niczym kot piaskownicę - przerost formy nad treścią, który w odliczaniu minusów przy "Abrahadabra" pełni kluczową rolę. Jeżeli Dimmu Borgir już dawno paplają o swoim powolnym odchodzeniu od black metalu i o tym, że tworzą przede wszystkim sztukę przez duże "Sz", z drugiej strony będącą "ciosem" w czyjś ryj, to raczej stawiają się na pozycji artystów eklektycznie wręcz renesansowo-antycznych. Jednakże jakiegoś katharsis po przesłuchaniu najnowszego krążka brak. A to zdaje się powinien być cel muzyki, której metal jest jedynie promilem i środkiem do osiągnięcia skutku. Skoro nie katharsis (rozbuchana forma), to właśnie przepraszam bardzo - do jakiego skutku? Nie zarzucam im "niegrania" metalu, jak wielu. Porównuję zapowiedzi do efektu finalnego. Choć płyty słucha się naprawdę dobrze i każdy menel w odrapanej skórze z naszywkami Beherit, choć się nie przyzna, będzie w stanie to usłyszeć, to znaczy, że jest dobrze. Robiąc rachunek zysków i strat dam aż 7 z powodu pierwszych wrażeń, ale zaznaczam, że ciśnienie już opada. Starożytni Grecy zażądaliby pewnikiem zwrotu monety - bo katharsis nijak z tego nie ma. Czyżby tylko rozrywka?
Otóż obydwa bandy, mam tu na myśli COF jak i DM nagrali niezłe płyty i kto ich nie lubił do tej pory to i nie polubi. Obie płyty sa łatwe w odbiorze, przestrzenne i bez masywnego dźwięku, dzięki temu się ich nieźle słucha na lajcie. Ja osobiście preferuję nowe DM, co nie przeszkadza zachwycac mi się nowym COF również
Aha, bylbym zapomnial. Dobra recka to taka ktora zawiera w kilu skromnych akapitach esencje tego co jest na plycie i co mysli o tym autor. Pod rozwage, kolego.
Jeśli chodzi o popisy naszego pałkera, to do pierwszej płyty "ropotoku" jeszcze brakuje. Miś koralgor (swoja drogą byłaby to niezwa nazwa kapeli true blackowej) też wybębnił przyzwoicie. Dimmu uwielbiam za Puritanical... symfonia na pełnym blaście a nie jakieś pitu pitu na smykach. Tamta obcinała nogi, z Abrakadabra mogą conajwyżej z wszystkimi wieśniakami na Eurowizji błyszczeć. Już chyba ostatnia Apocaliptica brzmi "ciężej". Niedługo Dimmu zacznie grać na urodzinowych przyjęciach nastolatków. Z całym tym teatrem w tym kierunku widzę rozwój "Mrocznej Warowni". Ło o o ło o o ...-początek "Dimmu Borgir"- no z takim kawałkiem to nawet katole się zaczną za nich modlić... no i może trasa po Europie z Brodką i lady Gagą
Materiały dotyczące zespołu
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
Hunter "Hellwood"
- autor: Megakruk
CETI "Lamiastrata"
- autor: Midian
Behemoth "Evangelion"
- autor: Megakruk
- autor: Kępol
Vader "Necropolis"
- autor: Megakruk
Amorphis "Skyforger"
- autor: Megakruk