- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Depeche Mode "Delta Machine"
Wielką zagadką był dla mnie nowy album Depeche Mode. Wzbudzał moją ciekawość jak chyba żadna inna płyta ukazująca się w 2013 roku, ponieważ od krążka "Some Great Reward" rozpoczęła się kilkanaście lat temu moja przygoda z muzyką. Zastanawiałem się, w którą stronę podryfują muzycy pochodzący z brytyjskiego Basildon. Wydany w 2009 roku "Sounds Of The Universe" budził dość mieszanego uczucia. Z jednej strony znalazło się na nim kilka świetnych kompozycji, ale też i kilka wypełniaczy. Z drugiej zaś strony nieco raziła produkcja wykorzystująca archaiczne brzmienia niemalże z czasów "A Broken Frame" czy "Construction Time Again", co wynika z wręcz nałogowego podobnież upodobania Martina do kupowania syntezatorów i innych instrumentów generujących elektroniczne dźwięki z tamtych lat.
Od momentu przesłuchania udostępnionego po konferencji w Paryżu zwiastującego utworu, nazywającego się podówczas "The Angel Of Love" (na płycie został już tylko "Angel"), nie miałem wątpliwości, że pod względem podejścia do produkcji szykuje się raczej kontynuacja poprzedniczki, jednak kawałek ujął mnie swoją drapieżną surowością i zabawami tempem. Ukazanie się singla i umiejscowionego w starym kościele teledysku do "Heaven" przyjąłem również z dużą dozą nadziei. Pod płaszczykiem elektronicznych beatów mocno dochodziły w nim do głosu zapowiadane w wywiadach amerykańskie wpływy bluesa i gospel, bardzo wyeksponowane na najlepszej płycie DM - "Songs Of Faith And Devotion". Owe fascynacje amerykańską muzyką znalazły odbicie w tytule płyty, który z miejsca przywołuje skojarzenie z kolebką bluesa, czyli deltą Mississippi, tyle że ten bluesowy pierwiastek zostaje oczywiście poddany maszynowej obróbce.
Przyznam, że po kilku euforycznych przesłuchaniach premierowe utwory nieco straciły, gdy emocje nieco opadły. Niewątpliwie traciły to uznanie z powodu oderwania ich od całości materiału, którego są integralną częścią, gdyż album "Delta Machine" wydaje się o wiele bardziej spójny niźli "Dzwięki wszechświata", na których znalazło się kilka nieudanych kompozycji ("Peace", "Perfect", "Jezebel") kosztem bardzo dobrych utworów, które zostały odrzucone ("Ghost", "Light", "Oh Well"). Kolejnym, już bezpośrednio poprzedzającym premierę punktem kluczowym wyczekiwania na nowy album Depeszów był występ w programie Davida Lettermana, w którym muzycy - oprócz dwóch znanych już utworów - zaprezentowali także trzy inne ("Should Be Higher", "Soft Touch / Raw Nerve", "Soothe My Soul"). Spośród tych kompozycji jedynie "Soft Touch" nie przekonał mnie do siebie, podobnie jak jego albumowa wersja, natomiast pozostałe jak najbardziej zachwyciły. "Should Be Higher" (utwór Gahana) poraża zimnymi elektronicznymi beatami i zaskakuje nad wyraz wysoką tonacją wokalisty w refrenie, natomiast "Soothe My Soul" to niezwykle przebojowa wariacja na temat "Personal Jesus", co zdecydowało o tym, iż utwór ten został drugim po "Heaven" singlem promującym płytę.
Wielką niewiadomą pozostawał również wpływ Dave'a Gahana, który od albumu "Playing The Angel" dorzuca swoje kompozytorskie "trzy grosze". Jakkolwiek były on kiedyś przedmiotem sporu, kością niezgody pomiędzy wokalistą a głównym kompozytorem Martinem Lee Gorem, to dziś chyba już nikt nie ma wątpliwości, że kawałki Gahana (na najnowszym albumie stworzone przy pomocy producenta Kurta Uenali) są Depeszom niezwykle potrzebne, ponieważ frontman przeżywa obecnie najlepszy etap swojej kariery, wolny od używek i hedonizmu, a za to obfitujący w sukcesy artystyczne. Za taki zdecydowanie należy uznać doskonały album nagrany z brytyjskim duetem Soulsavers, pt. "The Light The Dead See". Nie dość, że znalazły się na płycie standardowo trzy utwory Dave'a, to i jeszcze dołączone w wersji deluxe odrzuty są w trzech czwartych jego współkompozycjami (znakomity "Long Time Lie" to drugi obok "Oh Well" kawałek napisany wspólnie z Martinem).
Na płycie znalazły się również kompozycje "Secret To The End" i "Broken". Pierwszy z nich oparty na hipnotyzującym, transowym bicie powoli rozwija się i staje sięc coraz bardziej atrakcyjny. Natomiast "Broken" przywołuje ducha czasów świetności DM i mógłby spokojnie znaleźć się na "Music For The Masses". To piosenka, która aż prosi się o to, by ukazać się na następnym singlu. Nisko wyśpiewywane przez Gahana zwrotki, przypominające z miejsca znakomite "Little 15" i niesamowicie chwytliwy refren z backing vocalami Martina, to atuty nie do przecenienia w przypadku takiego zespołu jak Depeche Mode. Pozostałe kompozycje autorstwa Martina również zaliczam do udanych (oprócz dudniącego i chaotycznego "Soft Touch / Raw Nerve"), a w szczególności bardzo mocno zabarwione bluesem "Slow" (jak legenda głosi, jest to utwór pochodzący jeszcze z czasów "SOFAD") oraz wieńczący podstawową wersję płyty "Goodbye", ozdobiony niepotrzebnymi wtrąceniami syntezatorów brzmiących jak dźwięki ze starych gier na Amigę. W obu tych utworach główną rolę odgrywa przesterowane brzmienie gitary elektrycznej oraz pełen emocji śpiew Dave'a z aktywnie włączającym się w chórkach Martinem. Podobnie jak na poprzednim albumie, tak na "Delcie" Martin zdecydował się zaśpiewać tylko jedną piosenkę (na wersji deluxe jest jeszcze utwór "Always"), którą jest "The Child Inside". Piosenka ta, jak można się domyślić, jest bardzo wolno snującą się balladą, toteż potrzebowała z mojej strony kilku podejść i sporej dozy cierpliwości, aby ostatecznie do siebie przekonać, podobnie jak minimalistyczny, nawiązujący do poprzedniczki nie tylko nazwą "My Little Universe". Prawdziwą perełką albumu, której także nie doceniłem na początku, jest "Alone", ujmujący wspaniałą melodią, tekstem oraz bardzo nastrojowym drugim planem. I nie psują radości ze słuchania niepotrzebne przeszkadzacze, takie jak buczący beat wchodzący w drugiej połowie pierwszej zwrotki czy pojawiające się następnie "amigowe" wstawki.
Płyty produkowane przez Bena Hillera, choć w moim odczuciu bardzo dobre, jednakże nie doskonałe, jak wiadomo podzieliły fanów Depeche Mode na dwie frakcje: konserwatywną ("Alan wróć!") oraz postępową - aprobującą kierunek rozwoju wytyczony przez zespół. Będąc fanem Depeche Mode od lat nie chcę przypisywać się do żadnej z tych grup. Owszem, uważam że osiągnięcia dokonane z Wilderem to apogeum, absolutne wyżyny, które nigdy już nie wrócą, jednakże nie sądzę, że bez udziału Alana, Martin i spółką nie jest w stanie niczego osiągnąć. Doceniam to, iż zespół stara się eksperymentować, rozwijać i poszukiwać ciekawych rozwiązań, czego wynikiem jest bardzo udany album "Delta Machine", i nie ukrywam, iż nie mogę się doczekać, aby na własne uszy przekonać się, jak zabrzmią premierowe kompozycje na Stadionie Narodowym.
Zresztą, bardzo lubię muzykę opartą na dźwiękach syntezatorów z lat 70 i 80. Pin Floydzi też często sięgali po ten sprzęt. Byłoby wręcz cudownie, gdyby DM nagrali album w oparciu właśnie o takie dźwięki. Dzisiejszy sprzęt jest bardzo sterylny i przez to ubogi. Nie ubogaca utworów, a wręcz pozbawia je tej nostalgicznej nuty, która jest przecież najbardziej charakterystyczną cechą piosenek Depeche Mode.
Ale przecież DM bywał wzorem dla wielu ważnych zespołów, choćby Paradise Lost, czy Porcupine Tree. Zespół występuje na rockowych i metalowych festiwalach. Mało?