- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Deicide "Till Death Do Us Part"
Na chwilę zapomnijmy o wszystkich kontrowersyjnych wątkach kariery Deicide. Nie wypominajmy mielizn wydanych celem szybkiego sfinalizowania kłopotliwego kontraktu z Roadrunner Records ("Insineratehymn", "In Torment In Hell"), lekceważącego stosunku do fanów co rusz manifestowanego przez Glena (dla niektórych Betona) Bentona czy koncertowe afiszowanie się w/w w koszulach ze smokami lub w hawajskie baja-bongo. W konsekwencji stańmy na pozycji bezkrytycznego wielbiciela, który jest w stanie nie tylko wszystko wybaczyć, ale także łyknąć każdy przebłysk z obozu swoich ulubieńców. Innymi słowy podejdźmy do "Till Death Do Us Part" dając mu fory i mając nadzieję, że będzie co najmniej tak dobry, jak poprzedzający go "The Stench Of Redemption" - a więc płyta czopek, która w końcu dała radę zatwardzeniu, jakie męczyło twórców "Legion" w latach 1999 - (przynajmniej) 2004 lub 2006 (jak kto woli). "Fanowska" wiara, nadzieja, miłość i idę do Ciebie Zły Panie, wciąż i wciąż - Till Death Do Us Part. Patetycznie? Być może, ale będąc skutecznie umazanym "Smrodem Odkupienia" można się było pokusić o takie stanowisko.
Tymczasem kochanek na "Till Death..." znów zawodzi. Więcej - to miłość jednostronna lub starannie wyrachowana. Nie może być inaczej - krążek w 5 wersjach kolorystycznych, w środku opakowania naszywka "Benton For President". Jest też kilkadziesiąt minut death metalu, zapowiadanego przez Earache Records jako powrót do intensywności "Legion", ale co tu dużo mówić, tyle ma to wspólnego z prawdą, co słowa Newsteda, który przed wydaniem "Reload" twierdził, że to nowe "Master Of Puppets" (w nagrywaniu którego notabene udziału nie brał). Owszem, pierwszymi dźwiękami w postaci klimatycznego, instrumentalnego intro ("The Begining Of The End") Deicide spełnili moje nadzieje, czyli poszli w stronę "The Lords Sedition" z poprzedzającej "Till Death Do Us Part płyty". Ale trwa to na jakieś 2-3 minuty. Świetne brzmienie, szczególnie "garków", odwiecznie rewelacyjny wokal największej satanistycznej świni w historii grania, po posłuchaniu którego chce się porozbijać wszystkie święte obrazki w domu, ale jak już aperitif przemija i nadjeżdża danie główne, to człowiek głupieje.
Nie wiem, ale wkładanie wałka tytułowego zaraz po wstępie i miażdżące, magmowate brzmienie od razu przywodzi na myśl "Once Upon The Cross". W stosunku do popisów ze "Stench..." w pewnym sensie zmieniły się partie solowe Ralpha Santolli. Nadal są melodyjne, ale - chyba pod wpływem zarzutów kierowanych przy okazji poprzedniego krążka - nadano im bardziej połamane szlify i zwariowane kontrasty. Mimo tego "klasycznego" podejścia do sprawy, odbiór jest wybitnie trudny. Z pozoru wszystko jest na swoim miejscu, a powiewy piekielnych nawałnic zrywają skórę z mordy. W niektórych momentach muza nawet chce się ocierać o "Legion"... ale nie może. Zdecydowanie za dużo w niej schematu, topornego wywijania ogonem bez bliżej określonego celu. W zasadzie mogę powiedzieć to, co Hetfield w filmie "Some Kind Of Monster" chwilę przed tym, jak Lars nazwał go kompletnym kutasem - "nie słyszę niczego wielkiego w tych riffach". Podoba mi się to "nanananana" w tym kawałku, ale już w drugim "tetrtetre" zaczyna zwyczajnie nudzić.
W przypadku "Till Death Do Us Part" nawet po kilkudziesięciu próbach człowiek prócz intro i outro nie jest w stanie zanucić melodii (kiedyś mógł nawet przy "Revocate The Agitator", a już na pewno "When Satan Rules His World"), spamiętać riffu, przejścia perkusji - czegokolwiek. To niesłychane. Przecież od death metalu tak wiele się nie wymaga. Dwie gitary, basik, perkusja, frontman potwór i w zasadzie rzecz powinna działać sama (patrz: Abscess). Deicide nigdy nie byli Immolation czy Nile, czy zupełnie już Morbid Angel. Oni produkowali piekło, niszczyli chrystianizm i w zasadzie to tyle. Zrobili jeden wybitnie nieszablonowy materiał ("Legion"), po którym sami zwymiotowali, dając sobie spokój z takim graniem.
Jeśli miałbym jakoś porównać tę płytę do poprzednich, to niestety jawi mi się koktajl "Once Upon The Cross" łamane przez "Insineratehymn". Pierwsza z ocierała się o "bardzodobrość", ale niczym wyjątkowym nie była, druga zaś epatowała nudą większą niż bierki, sudoku i ekranizacja powieści Grocholi w jednym. Co więcej, to wszystko jest na tej płycie, ale jakoś tak bez składu polepione i sprytnie ukryte pod płaszczykiem zwariowanych zagrywek. To jak konstrukcja cebuli. W tym wypadku pierwsza powłoka - miażdżąca wichura (brawo!), następnie sztampowy motyw przewodni i solówka (zdecydowana nagana) i warstwa wierzchnia, czyli nałożone na to wszystko pogięte gitary, mające dać posmak zakręcenia, ale w zasadzie robią to tak nieudolnie, że bardziej słuchacza zajmie kwestionowanie takiego ich użycia.
W ten sposób Deicide nabierają słuchacza, robiąc płytę, która śmierdzi na kilometr protools, a dla mnie jest takim deicidowym, poskładanym jak puzzle, "St. Anger". Jest jeszcze ciężej niż ostatnio, napierdalamy, sklejamy, kończymy i weź Ralph zapodaj z 200 kilo solówek, tylko wiesz, takich zjechanych bardziej, żeby nie pasowały do całości. Może Asheim i Benton naczytali się recenzji polskich speców od metalu, którzy odmawiali im prawa do zmiany stylistycznej w typie Vital Romains. W konsekwencji - może "Till Death Do Us Part" miał być remedium na ten stan świadomości społecznej kreowanej przez media. Ostatecznie nieważne, bo nie wyszło. Płyta kupy się nie trzyma, jest oczywiście o wiele brutalniejsza i szybsza niż "Insineratehymn" lub "In Torment In Hell", ale pod względem poziomu kompozycji to w kategoriach słabizny to samo mało ciekawe trawestowanie własnego kultu.
Po konsumpcji czuję się zmiażdżony i umęczony, ale w innych kategoriach - jakby mamut zrobił mi kloca na klatę. Leżę rozwalcowany, w dodatku śmierdzi mi z mordy i najchętniej, w myśl zasad BHP, wskoczyłbym do rwącego potoku, nawet powermetalowego (tfu!). Tragedii nie ma - przeciętniactwo jak najbardziej. Defekacja z dużym posmakiem robienia "na siłę".
Materiały dotyczące zespołu
- Deicide