- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Deicide "The Stench Of Redemption"
Jedno trzeba było zawsze Deicide przyznać. Ze świeczką wśród gwiazd amerykańskiego death metalu było szukać tak stabilnego pod względem składu zespołu. Jakże fundamentalne zmiany w latach 90 przeżyli Cannibal Corpse po odejściu Chrisa Barnesa czy Morbid Angel po wylocie Vincenta. Wszystko to poza nami. Niektórzy powrócili do macierzy, jak mocno odchudzony po latach David, drudzy kontynuowali w najlepsze, robiąc po prostu swoje z wokalistą o najgrubszym karku na tej scenie. Nie chciałbym iść za daleko w dywagacjach, ale gdyby Cannibale podali sobie ręce z bulgoczącym Krzyśkiem, to zapewne pomimo całej swej wielkości, Corpsegrinder też musiałby wracać do Monstrosity. Łuny chwały bijące od tzw. "Klazik Skuads" jednak przezwyciężają największe niesnaski i, pozostawiająca na niewdzięcznym lodzie zastępujących, jak się okazuje tymczasowo, nawet najlepszych rezerwowych (patrz Paul Bostaph w Slayer). Ale zostawmy to. Deicide w tej kwestii przez wszystkie tłuste i chude lata stanowiły trzy nazwiska: Hoffman, Benton i Asheim. Narody tak bardzo przyzwyczaiły się do tej satanistycznej normalności, że w odejście Briana i Erica po wydaniu "Scars Of The Crucifix" niewielu było w stanie uwierzyć. Żaden fan nie wyobrażał sobie dalszego funkcjonowania tego bandu bez trzonu gitarowego. I tutaj "niespodziewanka". Z wywiadów w końcu dowiedzieliśmy się, że ten zespół nigdy nie był ani ekipą Glena Bentona, ani teamem Hoffman Bros, bo całą muzykę komponował w nim, od zawsze stojący w cieniu, Steve Asheim. To w zasadzie on zadecydował, że w rozgrywce pt. Deicide można jeszcze cosik ugrać. Doszło do kontrowersyjnych transferów w postaci Ralpha Santolli i bardziej oczywistego Jacka Owena, który na dobre dał sobie spokój z Corpse'ami. 06.06.2006 - premiera pierwszych singli i potem płyty "The Stench Of Redemption", która - mimo iż wcale nie brzmi jak Deicide (bo brzmieć bez Hoffmanów nie może) - to jednak okazała się ich najciekawszym wydawnictwem od czasu "Once Upon The Cross".
Oczywiście medialnie sprawa była nieco przejebana i to szczególnie u nas w "Polsze". Pamiętam jak dziś Adama Darskiego, wieszającego na łamach "Mystic" psy i nie mogącego się pogodzić z faktem, że katolik rżnie na tym krążku sześć strun. Dobre nie? Srał pies, że Santolla to jeden z najlepszych gitarzystów na świecie, że wspierał Death i Iced Earth oraz ponoć udzielał porad Hoffmanom, jak grać solówki. To wszystko przecież nie jest ważne. Całe szczęście Amerykanie tym razem zrobili typowo "nie po polsku" i wyszli z założenia, że "nieważne kim jesteś, ważne co potrafisz".
"Smród Odkupienia" to płyta diametralnie inna, ale też niezaprzeczalnie ciężka, dynamiczna i... przebojowa. Tak lekko i zwiewnie przez czaszkę nie przelatywało żadne z wcześniejszych wydawnictw Deicide. Być może śmierdzi tu melopatentami żywcem skradzionymi z obozowiska Vital Remains, którzy tego typu zabiegami czarowali na "Dechristianize", ale ten przeszczep się przyjął. Toporna rytmiczna gra Hoffmanów odeszła w zapomnienie. Wręcz powermetalowa gitara solowa Santolli doskonale współgra z chwytliwymi riffami Owena i druzgocącą, nastawioną na ultraszybkie zabijanie, perkusją Steve'a Asheima.
Każdy kawałek z osobna, aż do ostatniego na płycie "The Lords Sedition", rwie melodyką i świetnie dopasowanym wokalem Glena. Tytułowy, "Death To Jesus" czy największy hit od czasu "When Satan Rules His World", czyt. miażdżący dupsko "Homage For Satan", to zapadające w pamięć wałki, które potencjałem przywodzą najlepsze momenty w historii grupy, choć - podkreślam - to granie z innej bajki. Znów wstaję rano i chce mi się ryknąć "Homage For Satan, Sworn To The Devil, Unholy Master, Destroy The Heavens", a nie tylko stareńkie "Take Me Mephistopheles". "The Stench..." to także płyta, na której Deicide udowodnili, jak nigdy wcześniej, rozmiar horyzontu muzycznego, jaki są w stanie pomieścić w ramach tej nazwy. Od zawsze miałem ich za kapelę, której grać wolniej jest zabronione. Wolno można kapować, pić spirytus, jeździć PKP, ale na pewno nie grać w Bogobójstwie. A tu proszę - ślamazarne acz wielce ciekawe "Desecration" z niepokojącą zawodzącą gitarą czy ukoronowanie tej płyty w postaci "The Lords Sedition", z wstępem solówkowym, którego prog metalowcy by się nie powstydzili. Dla mnie bomba.
Być może Benton i Asheim są sobie sami winni, bo tak konsekwentne konserwowanie kultu "antymaryjno - antyjezusowego" w miejscu, gdzie powinien zaczynać się ich rozwój, postawiło znak pt. "zakaz ruchu w obie strony". Być może uzasadnionymi są kpiny, także naszych religijnych neurotyków, spowodowane ideologicznym niedopasowaniem Ralpha Santolli do reszty zespołu. Mnie to jednak wali. Podobnie jak fakt, że "The Stench Of Redemption" to całkowicie świeże podejście Deicide, które z "Legion" czy "jedynką", prócz ciężaru, niewiele ma wspólnego. Na tej płycie słychać, że zespół żyje i ma się dobrze. Nie udaje, że jest "megafukkoryginalny", tylko wypierdala z siebie metal. W swoim wykonaniu najlepszy od lat. Ten szatan wciąż ma zęby i kopyta, którymi może zmasakrować. Najwyraźniej terapia leczenia kiły "Insineratehymn" oraz "In Torment In Hell" rozpoczęta nieśmiało na "Scars Of The Crucifix" zakończyła się sukcesem. Na szczęście.
Ta płyta brzmi jak stado dzikich psów wpuszczonych do lasu, i te solówki Santolli...
Materiały dotyczące zespołu
- Deicide
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
Morbid Angel "Gateways to Annihilation"
- autor: Konrad
Fear Factory "Mechanize"
- autor: Megakruk
Immolation "Majesty And Decay"
- autor: Megakruk
Megadeth "Endgame"
- autor: Megakruk