- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Deicide "Serpents Of The Light"
Ktoś mądry napisał w Wikipedii, że następca "Once Upon The Cross" w postaci "Serpents Of The Light" to najważniejszy dla zespołu Deicide krążek. Cóż, jeżeli to ma być prawda, to dopisałbym tylko, że ten moment w ich historii rzeczywiście był ważny... jak dla mleka chwila przejścia w stan bryndzy czy dla krwi wieprzowej w kaszankę. "Antybogowie wrócili, brutal as fukk" pisali spece od Roadrunnera. Wtedy jeszcze nikt, komu życie miłe, nie pluł na tę ikonę. Dwa pierwsze genialne krążki i jeden po prostu dobry, to otwarty debet i kredyt zaufania, na którym można trochę pojechać, co najwyraźniej rozumieli Benton, Asheim i Hoffmanowie. Dlaczego? Już śpieszę z wyjaśnieniem. Tym razem po prostu się nie wysilili, za to dali się poznać jako kolejni bohaterowie zapowiadający w mediach marną bździnę - jako najbrutalniejszą muzykę , która światu się nie śniła.
"Węże Światła" to chyba najbardziej przyjazna dla ucha płyta w dorobku Deicide. Zamysł kompozycyjny przypomina nieco "Once Upon The Cross". Znów zaczyna się wątkiem tytułowym, znów jest schemat oparty na jednym motywie i okrojonej solówce, po raz kolejny też świetnie się tego słucha, czyli mamy kolejne koncertowy szlagier. I tak jest na tej płycie - przez jeszcze dwa, góra trzy numery. Kąśliwy "Bastards Of Christ" ze zmyślnie zaaranżowanymi przejściami perkusyjnymi, "Blade It On God" lub "I Am No One" - w co uwierzyć nie mogłem - bezczelnie zerżniętym, tym razem już na pewno, z "Sothis" Vadera. Heh, no cóż i to koniec rozkładu jazdy. Żaden demoniczny autobus z przystanku "Serpents Of The Light" już nie odjeżdża, a nawet jeśli odjeżdża, to tak nieciekawy, że nawet sami zmierzający w stronę piekła o nim zapomną. Jest tu jeszcze sześć kawałków, więc widzicie w czym sęk. "Creatures of Habit", "Believe the Lie" , "The Truth Above", "Father Baker's" - to nie są złe numery, ot wystarczająco dobre, żeby wydać je na płycie, są też jednak przeraźliwie przewidywalne i schematyczne. To jak oglądanie saneczkarzy na olimpiadzie. Za pierwszym, drugim i kilkoma następnymi razami nawet się to super ogląda, jest speed, jest adrenalina, jest nawet kilka zakrętów, ale jeśli to już dziesiąty zawodnik, to powoli zaczyna się szukać kanału pokazującego ligę brazylijskiej piłki kopanej (czyt. np. debiutanckiej płyty Krisiun).
W efekcie, mimo bezproblemowego odsłuchu, w głowie pozostaje początek płyty, a przecież nie do takich albumów przyzwyczajali Deicide przez pierwsze parę lat istnienia. Ktoś powie, co się koleś czepiasz, solidny krążek, ot przynajmniej nie zaczęli grać jak Marny Manson, czy coś. Kłopot jednak jest, bo rok 97 i 98 to także okres premier "Formulas Fatal To The Flesh" Morbid Angel - po jakże fundamentalnej wymianie Davida Vincenta na Steve'a Tuckera - no i "Black To The Blind", na którym Vader już bez Chiny, za to z Mauserem (eks m.in. Christ Agony), miał udowodnić, że potrafi jeszcze nagrać coś na miarę "De Profundis". Na wszystkie te krążki czekało się z zapartym tchem i choć wcale nie okazały się żadnymi opus magnum w karierach tych grup, to jednak porównując - Deicide polegli z kretesem.
Nie wyszła też do końca produkcja, paradoksalnie z powodu swojej czytelności. W końcu wiemy o czym śpiewa Glen Benton. Być może nie rozumiemy, czemu o serialu "Z Archiwum X" w "The Truth Above" , ale przecież koniec końców nie trzeba trzymać przed sobą wkładki i słuchając z kumplami wrzeszczeć "weź cofnij, bo nie wiem o co abla". Potężnie i przestrzennie brzmi jeszcze perkusja, ale gitary to już tragedia. Maksymalnie spłaszczone, jakby im się wikol wylał na gryfy, bez żadnego dołu i charakteru. Po latach Asheim narzekał, że Hoffmannowie chcieli w pewnym momencie wszystko skracać i słuchając ich nieciekawych, a momentami idiotycznie przewidywalnych solówek, jak ta w "Father Baker's", już mu wierzę. Nie tak było na "Legion" czy "Deicide".
No i co zrobić z taką płytą, posłać do gleby? Bynajmniej. Po niej przyszła "When Satan Lives", pierwsza w ich karierze koncertówka, po przesłuchaniu której olśniło mnie. Jakby wziąć połówkę "Once Upon The Cross" i 1/3 "Serpents Of The Light", to udałoby się poskładać naprawdę fenomenalny, pełny krążek na jakieś 9 pkt. A tak dostaliśmy pod rząd półprodukt i "jednatrzeciaprodukt". Nawet jeśli to celowe działanie i wkurwianie Monte Connera, z którym już wtedy ponoć darli czarne koty (ach ten satanizm), to gdzie tu jest miejsce dla oddanych im fanów, co? Za nic nie dam sobie wmówić, że lepiej nie potrafili, a może konkludując z wypowiedzi Bentona, zachwalającego wszem i wobec tę płytę, sukces zwyczajnie odebrał im resztki rozumu, trzymając w pewności, że każdy dźwięk w ich wykonaniu jest genialny? Szkoda słów. Znów powtórzę jak w recenzji "Once Upon...", z tym że z jeszcze niższą oceną: z czystym sumieniem, mocne sześć, ze względu na te kilka hitów, ostatnich jakie udało im się wypracować, aż do 2006 r.
Materiały dotyczące zespołu
- Deicide
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
CETI "Lamiastrata"
- autor: Midian
Candlemass "Candlemass"
- autor: m00n
Kiss "Dynasty"
- autor: Tomasz Pastuch
Black Bonzo "Sound Of The Apocalypse"
- autor: tjarb
Kataklysm "Prevail - Tour Edition"
- autor: Megakruk