zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku niedziela, 24 listopada 2024

recenzja: Deicide "Once Upon the Cross"

13.03.2010  autor: Megakruk
okładka płyty
Nazwa zespołu: Deicide
Tytuł płyty: "Once Upon the Cross"
Utwory: Once Upon The Cross; Christ Denied; When Satan Rules His World; Kill The Christian; Trick Or Betrayed; They Are The Children Of The Underworld; Behind The Light Thou Shall Rise; To Be Dead; Confessional Rape
Wykonawcy: Glen Benton - wokal, gitara basowa; Eric Hoffman - gitara; Brian Hoffman - gitara; Steve Asheim - instrumenty perkusyjne
Wydawcy: Roadrunner Records
Premiera: 18.04.1995
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 7

Nie wiem, czy ktoś jeszcze posługuje się wyświechtanym sloganem "syndrom trzeciej płyty"? Generalnie w pewnym momencie spece od muzyki wymyśliły sobie takie coś, że niby zespół zaskakuje debiutem, drugim krążkiem potwierdza swoją formę, a na trzecim powinien czymś zaskoczyć, a jeśli nie, to już od razu jest skazany na bycie pionem i odcinanie kuponów. "Once Upon The Cross", trzeci wyziew Deicide, pokazuje durność tej reguły, bo satanistyczni wymiatacze z Tampa rzeczywiście na nim zaskakują, z tym, że nie jakimiś wywrotowymi pomysłami, a przejawami męczenia buły niestety. Żeby to dostrzec, trzeba pokonać Amerykanów ich własną bronią w postaci powiedzenia "See The Big Picture", czyli wzniesienia się ponad poszczególne kawałki, sprytnie zamaskowane brutalnością i najbardziej obrazoburczą okładką w ich karierze, żeby ocenić ogół, który w tym przypadku monolitycznym dziełem nie jest.

Dziwne, nie? Przecież wszystko się tutaj zgadza: wypatroszony Jezus, miażdżące brzmienie, skład i obecność hymnów w postaci "When Satan Rules His Word" czy "They Are The Children Of The Underworld". Jak dziś pamiętam też premierę i fanów, którzy byli zachwyceni. Prasa branżowa mieszała ten krążek z błotem, zarzucając mu nieczytelne wokale i nienormalną prędkość, co jest o tyle debilne, że z czym niby powinno się jeść death metal? Podstawy do kręcenia kichawą rzeczywiście są, ale w odwrotnym kierunku. Deicide na "Once Upon..." zdecydowanie zwalnia i upraszcza, szczególnie mając w pamięci dwa pierwsze albumy. W tym nie ma nic złego, póki zwalnianie nie zamienia się w ślamazarność, a upraszczanie w zwykłe prostactwo. Z tego, co pamiętam, chcieli być może stworzyć remedium na pokombinowany "Legion", no i operacja się udała, ale pacjent, cóż, chyba do końca w jednym kawałku z tego nie wyszedł. Do pewnego momentu może to bawić. Piekielne intro zwinięte z "Ostatniego Kuszenia Chrystusa" Scorsese, tąpnięcie kawałka tytułowego, "When...." czy "sothisowy" "They Are..." to oczywista, porywająca brutalka doskonała na koncerty. Żadnego udowadniania, kto tu ma żółty hełmik i jest majstrem na całej deathmetalowej budowie. Zdawkowe solówki, refren, samopowtarzalne riffy, cesarski ryk Bentona na pogłosie - to ciosy od razu śmiertelne. Im dalej jednak w te Dantejskie sceny, tym bardziej japa rozdziawia się w grymasie ziewania. Tytuły oczywiście zapadają w pamięć, no bo jak nie pamiętać haseł w typie "Christ Denied", "Confessional Rape" czy "Kill The Christians"? Nie sposób jednak napisać o nich więcej niż to, że są jak 666 dzień pracy w ubojni baranków bożych. Deicide wchodzą, odbijają kartę, zakładają fartuch, z młotami na taśmę i dwaj ubijać, i ubijać, i ubijać... again and again, jak w katarynce. Być może to celowe działanie i w tym miała tkwić siła tego materiału, ale przecież miarą tej siły zdaje się nie powinno być powolne katowanie nudą i algorytmami.

Nie zachwyca także brzmienie płyty. Tym razem Scott Burns, producent dwóch poprzedniczek - "Deicide" i "Legion" - chyba zdecydowanie przesadził z "upiekielnianiem" tej muzyki. Wyszedł sound nie tyle gęsty jak smoła, co zwalisty i ślamazarny, jak Jabba z "Gwiezdnych Wojen", dodatkowo potęgując przytłaczające wrażenie po odsłuchu całości. Mam o to pretensje, bo to nie jest tak, że Deicide nagle otępieli i zapomnieli, jak się robi urozmaicony deathmetalowy materiał. Zróbmy sobie takie małe "CSI Zagadki San Francisco", czy jak to się nazywa, poszperajmy w recenzjach z tamtego okresu i wywiadach udzielanych przez muzyków, a dojdziemy do wniosku, że "Once Upon..." to niestety pierwszy kompromis w ich karierze. "Legion" ponoć nie "zaskoczył" ani wśród fanów, ani na koncertach, ani w biurze Roadrunner Rec. - stąd uproszczenia i "refrenowanie" kawałków. Być może koninkturalnie to wyszło, ale artystycznie nijak się ma do wartości dwóch pierwszych płyt, a jak czas pokazał, okazało się też pierwszym pryszczem, znamionującym nadejście czarnego syfilisu nijakości, która położyła ich niemalże wszystkie następne płyty.

Nie wyciągajmy jednak z tych żalów zbyt krańcowych wniosków. "Once Upon The Cross" to płyta dobra, a miejscami bardzo dobra (pierwsze trzy, cztery numery). Większość pieśni na niej zawartych skutecznie zastąpiła w setliście koncertowej Deicide utwory z poprzedzającej ją płyty. Kto z tzw. "truemetalowców" nie łapie się po jej wysłuchaniu na śliniącym powtarzaniu "Open The Door Jehowa You Whore..."? Także koncept graficzny przykłada spluwę do głowy, waląc niestety ściemę, że słowa "kompromis" Glen Benton w swoim egzemplarzu "Encyklopedii Britannica" nie posiada. Być może w zakresie wizerunku grupy tak rzeczywiście jest, ale jeśli ktoś wmawia mi, że podobnie spawy się mają z muzyką na "Once Upon...", to nara i z Bogiem. Skromne 7 pkt. - dzięki hitom. Nawet ze względu na sentymenty oka nie przymknę, bo w ratowanie dźwięków, w tym wypadku wijących się jak żaba w ciepłym asfalcie, bawić się nie zamierzam.

Komentarze
Dodaj komentarz »
re: Deicide "Once Upon the Cross"
Jeff73 (wyślij pw), 2022-06-25 18:11:48 | odpowiedz | zgłoś
Płyta słabsza niż poprzednie dwa Arcydzieła, czegoś tu brakuje jednak, nie te pomysły i ciężar!!!
re: Deicide "Once Upon the Cross"
Cybe (gość, IP: 89.64.37.*), 2021-06-03 14:05:01 | odpowiedz | zgłoś
zwolnienie na tym albumie wynika z długości płyty, muzycy nagrali ja w szybszym, mozna żec normalnym tempie ale jak się okazało ile trwa album postanowili odegrać go jeszcze raz nieco wolnjiej żeby nieco dłużej trwał, co i tak dało efekt ledwie 29 minut
Once upon...
Jotunblod (gość, IP: 82.177.224.*), 2010-07-09 21:17:55 | odpowiedz | zgłoś
Dla mnie "Once..." to monument death metalu, może nie tak wszechwielki jak "Legion", ale jednak...Swoją drogą fajna recenzja. Lekkie pióro, zaangażowanie i świetna znajomość tematu....polecam lekturę reszty cenzurek Megakruka. Hehe, cenzurka cenzurki?.A niech tam...
Hmm
Dam-Jan (gość, IP: 213.134.179.*), 2010-03-23 17:44:08 | odpowiedz | zgłoś
Zdeczka sie nie zgadzam z Panem recenzentem.Jak dla mnie to obok Legion najlepsze dzieło Glena &Co
Zbyt słaba ocena!
Jaro.Slav. (gość, IP: 85.222.89.*), 2010-03-21 16:51:10 | odpowiedz | zgłoś
zgadzam się z przedmówcą, 7pkt. to zdecydowanie za mało dla tej płyty. Wg mnie Deicide nagrywał bardzo dobre płyty do Seprents... włącznie, reszta to już inna historia.
Pozdro666
Skromne te 7pkt !!
saligia1982
saligia1982 (wyślij pw), 2010-03-16 16:04:20 | odpowiedz | zgłoś
Płyt takich jak "Once Upon the Cross" już się nie nagrywa, a muzyka młodych gniewnych rzadko dorównuje kunsztem do w/w. Miałem przyjemność poznać ją nieco szybciej niż "Legion" i właśnie połączenie przebojowości z brutalnym przekazem było znakiem rozpoznawczym oraz atutem "Once Upon...".
Szkoda, że recenzentowi trochę zabrakło obiektwizmu, co widać w porównywaniu "Once Upon the Cross" do dwóch poprzednich albumów Deicide.
Płyta niemal genialna: 9,25/10.
re: Skromne te 7pkt !!
bandrew78
bandrew78 (wyślij pw), 2010-03-23 17:01:43 | odpowiedz | zgłoś
Recenzje mają to do siebie, że są subiektywne, ale mi też na początku dziwnie patrzyło się na te 7 punktów wobec mojej ulubionej płyty Deicide. Nawet ją sobie wczoraj specjalnie puściłem i chociaż trochę się zestarzała, to nadal kopie.
A tak na marginesie - nie do końca rozumiem totalne równanie z ziemią wszystkiego, co zrobił Deicide po czwartej płycie, której na przykład ja nie trawię, głównie z uwagi na skopane, dziwaczne brzmienie. To prawda, że "Incineratehymn" i "In Torment In Hell" były dramatycznie słabe, ale później chłopaki znowu zaczęli nagrywać całkiem przyzwoite płytki, zwłaszcza na "The Stench of Redemption" jest kilka ciekawych numerów. Mam wrażenie, że wielu obrzuca ich błotem nawet nie próbując dać szansy ich ostatnim dokonaniom. Na koncercie Glena i spółkę nadal bym chętnie zobaczył...

Oceń płytę:

Aktualna ocena (133 głosy):

 
 
81%
+ -
Jak oceniasz płytę?

Materiały dotyczące zespołu

Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje

The 69 Eyes "Back in Blood"
- autor: Jakub "Rajmund" Gańko

Alice In Chains "Live"
- autor: Jędrzej Sołtysiak

Peter Gabriel "Scratch My Back"
- autor: Jakub "Rajmund" Gańko

Aerosmith "Just Push Play"
- autor: Tomasz "YtseMan" Wącławski

Metallica "Death Magnetic"
- autor: Ugluk

Napisz recenzję

Piszesz ciekawe recenzje płyt? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Na ile płyt CD powinna być wieża?