- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Deicide "Legion"
Oczywistym faktem jest, że warto dzisiaj być na czasie, wiedzieć co wieczorem poleci "Na Wspólnej", co Pudzianowski powiedział Nejmanowi przytulając go do dech ringu, w końcu czego słuchać, żeby błyszcząca laska nie puściła człowieka mimochodem. Ja w to nie gram. Ileż rzeczy z takich powodów pleśnieje w lamusie.
Niektórzy jednak, jak Janek z "Czterech Pancernych" czy Hans Kloss, mają farta, bo przecież misja medialna TVP nie pozwala o nich zapomnieć. Muzyka, szczególnie ta trudna i niszowa, nie zawsze może liczyć na tyle szczęścia, szczególnie w obliczu wymiany pokoleniowej zarówno na samej scenie stricte, jak również w szeregach fanów. Najbardziej ciekawe dla mnie jako obserwatora jest rozkwitanie oraz gaśnięcie statusu kapel zasłużonych. Co jest ważniejsze - wiekopomne kroki, jakie stawiali na ścieżce muzycznej chwały, czy też blamaże i spadek formy, jakim niejednokrotnie odkrawają plasterki serc swoich wyznawców.
Weźmy taki Deicide, żeby daleko nie szukać. Niegdyś bogowie deathu, dziś mogący liczyć najwyżej na status kulejących emerytów z ZUSowskim, darmowym wstępem na kąpiele borowinowe w większości sanatoriów. A może raczej weteranów, którzy płytowo obecnie ledwie powłóczą, ale jednak na ich piersi ciągle mienią się satanistyczne ordery w typie krążka "Legion", o którym warto przypomnieć, bo Janek raczej w swoim medialnie nieśmiertelnym 102 go nie zapuszcza.
Krótko mówiąc ta płyta, jak i podobne jej siłą rażenia, odpowiadają jakoby na pytanie zawarte we wstępie. Niezależnie od przeprowadzonej epikryzy, to dokonanie muzyczne jest kluczem, który otwiera bramy do rozgrzeszenia nawet największych występków luminarzy pod oficjalnym dowództwem Glena Bentona lub jak wyszło po latach - nieformalnym Steve'a Asheima. I ja należę do tych złośliwych, którzy twierdzą że Bogobójstwo kuleje już od czasów wydania "Once Upon The Cross", nie jestem jednak w stanie za żadną kwotę położyć na nich lagi. Ciągle w pamięci mam bitwę, którą Hoffmanowie, Asheim i Ten z wypalonym krucyfiksem na czole rozpętali za pomocą dwóch pierwszych płyt, z których i tak największe pociski wywalała z siebie "Legion" właśnie.
Można różnie interpretować wielkość tej muzyki. A że to zakręcone muzycznie, a że to fenomenalnie technicznie, dla mnie najważniejszy jest z kolei drive, jakim kołyszą te dźwięki. Nie sposób uprawiać trzymanki podczas tego piekielnego kursu. Już "Deicide" znamionował takie zabiegi - posłuchajmy "Crucifixation" czy "Sacirificial Suicide", a wnioskując, mimo death metalu, odkryjemy po prostu chwytliwy feeling, czy jakby to mniejszości lub większości seksualne wolały - "vibe". Następca w postaci płyty "Legion" z pozoru ma za zadanie zmiażdżyć, po kolejnym przesłuchaniu nie sposób jednak nie odkryć na nim tych bardziej "catchy" momentów. Najpierw straszaki materializujące się w "koźlim" intro czy pokręconym, jak tytuł - "The Caco-Deamon", miażdżyca "Dead But Dreaming" - typowa wyżynka chciałoby się rzec, ale już przy "Repent To Die" czy szczególnie "In Hell I Burn" odczuwa się rządy bujającego rytmu, który mimo niezaprzeczalnej brutalności czyni je fenomenalnym motywem do dzikiego haedbangingu lub "understage'owego" kotła.
Ta płyta to także pokaz umiejętności gitarowych braci Hoffman, po których odejściu do dziś wielu łka gdzieś w kąciku zdruzgotanych marzeń. Brak tutaj słabszych momentów w ich wiosłowaniu. Czy to riffowanie, czy zakręcone solówki w oprawie szorstkiego, topornego, ale przez to zadziornego stylu, chyba po raz ostatni w takim wydaniu w ich karierze, wyrywają z trzewików. To nieco inny styl, jakim epatował Trey Azagthoth, ze względu jednak na bezpośredni charakter i sposób znalezienia dla nich miejsca w kompozycji, momentami wręcz obezwładniający.
Jak dla mnie kwintesencją tej płyty może być ostatni ze strażników legionowego piekła, czyli "Revocate The Agitator". Kawałek oparty na jednym motywie, konstrukcją przypominający "Whiplash" Metalliki. To oczywiście granie z dwóch różnych planet - ale zamysł ten sam - druzgocący, względnie prosty, solidny szkielet podstawowy, potem sekundowe wyciszenie w refrenie i atak wyjącej śruby solówkowej.
No ale gitary gitarami, bo każdy też wie, że to nie Hoffmanowie zwrócili uwagę świata na ten zespół, a Benton, wybierany parę razy z rzędu najbardziej złą osobą na globie. Dziś, kiedy kolo wyluzował i przybrał z 30 kilo, już raczej jest pewne, że jego personalia nie wskazują na PESEL kończący się trzema szóstkami, ale sposób w jaki na "Legion" zaryczał, mógł budzić takie skojarzenia. Miks jedynego w swoim rodzaju, głębokiego growlu, skrzeku i bliżej nieokreślonych sposobów darcia japy, bynajmniej nie wskazują na jego kłopoty z krtanią, a raczej, że jak to jeden z moich kumpli określił, że sama dupa Lucyfera wyprodukowała te wyziewy. Autentyczne mistrzostwo i miejsce blisko szczytu w death metal hall of fame dla tego pana.
Kończąc stwierdźmy - album kompletny, pół godziny deathu, z którego garściami czerpali później brutaliści, szczególnie z Brazylii - Krisiun czy nieistniejący już Rebealliun. Również ostatnia taka rzecz w historii Deicide. Słuchając "Once Upon The Cross" czy jeszcze bardziej "Serpents Of The Light", względnie bryndzy z lat następnych, o której łaskawie nie wspomnę, trudno uwierzyć, że to ten sam zespół. Być może to efekt kompromisu, bo wielu na "Legion" kręciło nosem, że za szybki, że za bardzo skomplikowany i że ktoś w studio podkręcał taśmy, bo w tych tempach to się słuchać, a tym bardziej grać, nie da. Sam nie wiem, ale zaprawdę powiadam, tytuł adekwatny do zawartości - "Legion" się nazywam - "bo jest nas wielu", a konkretnie jest na nim wiele zajebistych kawałków - obecnie już klasyków, które jak sobie tam dywagowałem paręnaście linijek wcześniej, rozgrzeszają ten zespół w całości i to na wieki wieków... amen.
...tak to już jest, że chwali się recenzentów kiedy piszą to co chcemy przeczytać a gani się kiedy mają odmienne zdanie.
Swoją drogą najlepszy album "Deicide", kompletny, dziki i bluźnierczy w 100%. Chłopaki postawili sobie wysoko poprzeczkę i szkoda przy tym, że debiut czy taki "Legion" właśnie rzucił się cieniem na wszystko co później zrobili...
Drogi Megakruku, jedyne co boli to fakt,że nie recenzujesz płyt (z tego co mi wiadomo) z innej półki niż metalu ekstremalnego...a mi aż chciałoby się poczytać recenzje i innych krążków w twoim wydaniu!
kolego jestes mistrzem dawno tak się nie usmiałem od dziś czytam kazda twoją recenzję
Materiały dotyczące zespołu
- Deicide
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
The 69 Eyes "Back in Blood"
- autor: Jakub "Rajmund" Gańko
Aerosmith "Honkin' On Bobo"
- autor: Maciej Mąsiorski
- autor: Tomasz "YtseMan" Wącławski
Burzum "Burzum"
- autor: Aranath
Metallica "Death Magnetic"
- autor: Ugluk
Slayer "World Painted Blood"
- autor: Megakruk