- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Deep Purple "The Book Of Taliesyn"
Drugi album grupy Deep Purple nagrano w ekspresowym tempie, nieomal zaraz po tym, kiedy światło dzienne ujrzał debiutancki krążek zespołu. Trudno dostrzec wyraźne różnice pomiędzy obydwoma wydawnictwami, bowiem zarówno "Shades...", jak i "The Book Of Taliesyn" powstały wedle tej samej receptury i scenariusza. W obu przypadkach możemy posłuchać kilku adaptacji cudzych utworów, instrumentalnych popisów (czy raczej ich prób), pojawiają się również - za sprawą Jona Lorda, rzecz jasna - fragmenty klasycyzujące, potraktowane jednak tym razem z dużo większym pietyzmem i polotem. Gra Ritchie Blackmore'a, choć z całą pewnością dojrzalsza, nie ma jeszcze tego szlifu, który w niedalekiej przyszłości spowoduje eksplozję purplemanii. Wybuchowe wstawki Iana Paice'a dają do zrozumienia słuchaczowi, że to najbardziej utalentowany perkusista od czasu Gingera Bakera i Keitha Moona z The Who.
Dosyć intrygującą rzeczą jest sam tytuł płyty. "The Book Of Taliesyn" to księga napisana przez słynnego niegdyś barda, będącego jednym z członków świty króla Artura w zamku Camelot, poświęcona medytacji. Nie da się ukryć, że jest to dosyć wdzięczna tematyka, pozostawiająca zainteresowanym na dosyć szeroką gamę skojarzeń i interpretacji, w tym także narkotycznych (o czym była już mowa przy okazji omawiania "Shades..."). Sami muzycy zdecydowanie odżegnywali się od jakichkolwiek kontaktów ze środkami odurzającymi, czemu dał wyraz Jon Lord w jednym z wywiadów: "Narkotyki i alkohol to zwyczajna strata czasu. Jak możesz wyjść na scenę i dać dobry koncert, kiedy jesteś na haju? Do muzyki podchodzimy poważnie, a atmosferę naszych koncertów zawdzięczamy tylko i wyłącznie muzyce." Trudno jednak, podobnież jak w przypadku poprzedniej płyty, uniknąć takich skojarzeń siedząc przed odtwarzaczem.
"Listen, Learn, Read On" - zajadły rocker, przeplatany piosenkowymi fragmentami, mocno zahaczającymi o psychodelię, stanowi wyjaśnienie tytułu płyty. Po raz pierwszy w historii Deep Purple pojawiają się ostre riffy zakrojone na tak dużą skalę (czyżby nieśmiała zapowiedź przyszłego hard-rockowego wcielenia?). Najbardziej drażniącym elementem składanki są melorecytacje Evansa i schematyczna niczym NRD-owskie marsze gra Paice'a na bębnach. W dosyć zdecydowany sposób zespół posunął się natomiast do eksperymentów dźwiękowych z głosem, co szczególnie wyraźnie słychać w szyderczym śmiechu wokalisty słyszalnym pod koniec piosenki. Gitara Blackmore'a brzmi nieomal identycznie, jak wiosło Erica Claptona na albumie "Cream Wheels Of Fire".
Najsłynniejszy instrumentalny kawałek stworzony przez Purpli - "Wring That Neck" (znany także pod tytułem "Hard Road") charakteryzuje się wspaniałym tematem głównym, granym unisono przez gitarę i organy, i swingowym feelingiem. Numer został chyba stworzony do tego, aby grać go na koncertach, co muzycy czynili w swoim czasie bardzo często (gdzieś do 1971 roku), potrafiąc przedstawiać go publiczności w morderczych, blisko czterdziestominutowych wersjach.
Koronnym przebojem zestawu jest tym razem przeróbka piosenki Neila Diamonda - "Kentucky Woman". Numer miał powtórzyć sukces "Hush" na amerykańskich listach, niemniej doszedł tylko do pierwszej trzydziestki listy "Billboardu", co w niczym nie umniejsza jego wartości. Cały zespół pędzi tu na najwyższych obrotach, nawet Rod Evans pokazuje w pewnych momentach prawdziwy lwi pazur i udowadnia swoją wartość jako wokalista. Partie chórków w refrenie przywołują na myśl dokonania The Beach Boys, natomiast solówki gitary i klawiszy świetnie przygryzają się z miłosną i lekko psychodeliczną historyjką podaną w tekście.
Dramatyczny instrumentalny fragment - "Exposition" - stanowi kolejną próbę oddania klimatu muzyki klasycznej z widocznymi wpływami utworów Piotra Czajkowskiego. Ciężki nastrój potęguje potężne brzmienie perkusji i zagęszczona faktura muzyczna instrumentów klawiszowych wraz z krótkim solem gitary i Hammonda zagranym w dwugłosie. Chwytliwy riff Blackmore'a burzy nastrój i muzycy przechodzą do kolejnego tematu The Beatles - "We Can Work It Out". Niestety, purpurowemu wykonaniu brakuje lekkości i przebojowości emanującej na kilometr z oryginału. Na dodatek co chwila pojawiają się drażniące uszy wstawki gitarowe, przywodzące na myśl najgorsze fragmenty "Shades Of Deep Purple".
"Shield" i "Anthem" to typowe dla tamtego okresu psychodeliczne ballady z wyraźnymi nawiązaniami do muzyki klasycznej (szczególnie w drugim przypadku). Smutny głos Evansa wypada, jak się okazuje, najlepiej w tego rodzaju popowych produkcjach. Niestety, reszta zespołu prezentuje się mniej przekonująco. Można bez problemu wyczuć, że przeznaczeniem Purpli jest muzyka bardziej ekspresyjna i mocniejsza, szczególnie w warstwie rytmicznej.
Brak muzycznego zdecydowania, o którym wspominał Lord ("Nasze pierwsze płyty były trzema najbardziej zagmatwanymi albumami, jakie znam. Chcieliśmy być zespołem progresywnym, lecz zupełnie nie wiedzieliśmy jak to zrobić" - mówił organista w jednym z wywiadów) jest szczególnie widoczny w dziesięciominutowej przeróbce standardu grupy Ike And Tina Turner Revue - "River Deep, Mountain High", gdzie mnogość tematów osiąga takie rozmiary, że w końcu zaczyna nudzić. Po czterominutowej introdukcji pojawia się w końcu właściwa część utworu, w której pierwsze skrzypce gra Ian Paice. Miłą niespodzianką jest solo Ritchie Blackmore'a, zagrane w dwugłosie, co z pewnością stanowi zalążek przyszłych słynnych partii gitarowych w "Speed King", "Highway Star" i "Mistreated".
Materiały dotychczas niepublikowane nie są już jednak tak interesujące - takie numery, jak "Oh No No No", czy "It's All Over" nie wyróżniają się niczym w zalewie ówczesnych produkcji określanych mianem plastikowych. "Hey Bop A Re Bop" to nic innego, jak embrionalna wersja "The Painter" - hard-rockowego bluesiora, znanego z trzeciego i zarazem ostatniego albumu DP nagranego w tym składzie. Koncertowa wersja "Wring That Neck" jest warta uwagi tylko ze względu na króciutki solowy popis Jona Lorda i przy tym brutalnie ucięta w momencie, kiedy do Wielkiej Improwizacji zabiera się Blackmore. Miłą niespodzianką jest natomiast instrumental "The Playground", w którym blackmorowskie riffy śmiało zapowiadają narodziny ciężkiego rocka.
Album "The Book Of Taliesyn" może przypaść do gustu fanowi rocka końca lat sześćdziesiątych, nie bez wielu jednak zastrzeżeń, które dotyczyć mogą głównie zbyt płynnej muzycznej konsystencji repertuaru. Trzeci produkt piątki Blackmore-Lord-Evans-Simper-Paice zatytułowany po prostu "Deep Purple" będzie stanowił pomost pomiędzy klasycznymi inklinacjami Lorda i ostrym hard-rockowym pazurem wystającym groźnie z łap Blackmore'a i Paice'a.