- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Deep Purple "Stormbringer"
Jestem świadomy tego, iż zapewne większość osób, zamierzających przeczytać tę recenzję, przetrze oczy ze zrozumienia, gdy zobaczy, jaką ocenę wystawiłem najbardziej zjechanej przez krytykę płycie Deep Purple - "Stormbringer". Ale co poradzę, że jest to jedno z moich ulubionych dokonań tego zespołu? Uważam, iż należy tego albumu bronić przed odsądzaniem od czci i wiary, z jakim się spotkał, gdy kilka miesięcy po ukazaniu się pierwszego krążka ("Burn") z młodziutkimi wówczas wokalistami Davidem Coverdalem i Glennem Hughesem Purple członkowie formacji poszli za ciosem, wypuszczając na rynek album "Stormbringer". "Burn" spotkał się z dobrymi opiniami, ale jego następca był przeważnie wgniatany w ziemię, całkiem niesłusznie.
To chyba najmniej gitarowy, a na pewno najspokojniejszy pod względem gitar album Purpli. I pewnie w tym należy upatrywać przyczyny braku akceptacji tego materiału przez wiernych wielbicieli autorów kanonicznych hardrockowych płyt nagranych z Gillanem i Gloverem. "Burn" był albumem wybitnie hardrockowym, więc jeszcze do przełknięcia, natomiast na "Stormbringer" grupa serwuje słuchaczom to, do czego nie byli oni przyzwyczajeni. Temperament i przerośnięte ego Blackmore'a zostały nieco poskromione przez młokosów, którzy miast nie odzywać się i pokornie dostosować do stylistyki zespołu, zaczęli coraz śmielej wnosić od siebie nowe elementy muzyczne - soul, funk (Hughes) czy blues (Coverdale). Wywoływało to mnóstwo wewnętrznych konfliktów, co w ostateczności doprowadziło do odejścia "faceta w czerni" i sformowania przez niego świetnej kapeli Rainbow.
Rola gitary prowadzącej nieco zmalała, co uwypukliło sekcję rytmiczną oraz Jona Lorda, który prócz Hammondów kilkukrotnie sięga po syntezator. Nie muszę dodawać, iż Lord jest na tym albumie w wyśmienitej formie, często wychodzi na czoło z solówkami, a niekiedy dominuje swoimi popisami, jak w rewelacyjnym "High Ball Shooter". Oczywiście są na tym albumie utwory czysto blackmorowskie, jak oparty na kroczącym riffie "Stormbringer", dynamiczny "Lady Double Dealer" czy melancholijny "The Gypsy", ale i są kompozycje takie, jak "Hold On" czy funkowy "You Can Do It Right", które w największym stopniu odzwierciedlają wkład wniesiony przez młokosów. Do pierwszego z nich Blackmore podobnież nie chciał w ogóle nagrać solówki, jednak łaskawie się przemógł i zarejestrował coś od niechcenia - wyszło lepiej niż się spodziewano. Znać geniusza, a to że geniusz charakterny i kapryśny? Żadna to nowość w historii muzyki.
Należy wspomnieć o dwóch pięknych balladach. Pierwsza z nich ("Holy Man"), zaśpiewana w całości przez basistę Glenna Hughesa, niesłusznie nie odniosła takiego sukcesu, jak "Soldier Of Fortune", prawdziwy hit, wraz z "When The Blindman Cries" chyba najpiękniejsza piosenka Purpli, jedyny utwór ze "Stormbringer" powszechnie akceptowany przez purpurowych ortodoksów. Pomysł wydaje się bajecznie prosty: gitara akustyczna oraz łkające gitarowe wtrącenia (do tego cudowne brzmienie melotronu na drugim planie) plus melancholijny głos wyśpiewujący dolę człowieka na życiowych zakrętach, jednak wykonanie jest porażająco wspaniałe i pomimo lat utwór nadal wzrusza, i nadal jest śpiewany przez Coverdale'a na koncertach.
Nie ukrywam, że najmocniejszym punktem "Stormbringer" są dla mnie wokale. Czuć, że obaj śpiewacy czują się w tej stylistyce jak ryby w wodzie. Częściej niż na poprzedniczce do mikrofonu dorywa się Glenn Hughes, co tylko wychodzi utworom na dobre, choć niewykluczone, iż dla wielu słuchaczy jest to mankamentem. Jak dla mnie łączenie zachrypniętego i orgazmicznie wzdychającego Coverdale'a z piszczącym i jęczącym Hughesem było strzałem w dziesiątkę, co szczególnie dobrze sprawdziło się w "The Gypsy", w którym panowie doskonale nakładają swoje głosy w harmonii wokalnej. Nie jest to jednak tak genialny utwór, jak "You Keep On Moving" z "Come Taste The Band", który miał szansę znaleźć się nawet na "Burn", jednak został odrzucony przez despotycznego Richiego Blackmore'a. Oczywiście wokaliści nie zawsze smęcą, potrafią, jeśli trzeba, solidnie dołożyć do pieca i wspaniale się uzupełniać ("High Ball Shooter", "Hold On"). Zarówno Coverdale, jak i Hughes byli w tym czasie debiutantami w wielkim świecie muzycznym, więc najwybitniejsze dokonania oraz apogeum sztuki wokalnej jeszcze przed nimi.
Jedyne, co niezbyt zmieniło się od czasów "Stormbringer", to brak zdolności pisarskich, a może właściwiej rzec będzie - niechlujstwo tekściarskie Davida Coverdale'a. Owszem, zdarzają mu się ciekawsze liryki, jak "Holy Man" czy "Soldier Of Fortune", ale w większości tekstów dominuje to, co słuchacze mieli w późniejszych latach okazję poznać na płytach Whitesnake. Troszkę słychać, iż większość tekstów była pisana na kolanie, ale w zestawieniu z przemyślanymi liniami wokalnymi, infantylizm liryków nie przeszkadza ani trochę. Można urządzić zabawę w odgadywanie, ile razy Coverdale wyśpiewuje na "Stormbringer" swoje ulubione słowa-klucze ("love", "babe", "woman"). Mi liczyć się nie chciało, ale może znajdzie się ktoś na tyle odważny? Na takie zabawy szkoda czasu, lepiej czerpać radość ze słuchania. Szczytem tekstowej nieporadności staje się - znakomity zresztą - utwór "Hold On", w którym bohater pozuje na hiperplayboya i megaogiera:
"I'm gonna take you home
And give you all I can
I'll prove to you woman
That really I'm a man
Hold on - I only want to take you higher
Hold on - You are the root of my desire
Hold on - C'mon baby light my fire"
Wraz z "Burn" "Stormbringer" znajduje się w czołówce moich ulubionych albumów Deep Purple (naturalnie z uwzględnieniem płyt kanonicznych). Jest to muzyka odmienna od tego, do czego słuchacze mogli być przyzwyczajeni. Ja tę płytę uwielbiam i stawiam wyżej niż przeciętne moim zdaniem albumy dzisiejszych Purpli ze Stevem Morsem na gitarze, nie mówiąc o słabszych płytach z Blackmorem, Gloverem i Gillanem ("Who Do You Think We Are"). Zdecydowanie nie obraziłbym się, gdyby Blackmore, Lord, Hughes, Paice i Coverdale zdecydowali się połączyć ponownie swoje siły i reaktywować Mark III, ale - znając ciężki charakter Blackmore'a, napięte grafiki muzyków oraz sukcesy solowe tudzież zespołowe - jest to fantazja nad wyraz nierealna.
Who Do We Think We Are
Materiały dotyczące zespołu
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
All My Life "All My Life"
- autor: RJF
Black Sabbath "Heaven And Hell"
- autor: Paweł Kuncewicz
- autor: @dam
Iron Maiden "Powerslave"
- autor: Woland
Metallica "Metallica"
- autor: Michał Wojciechowski
Motorhead "Motorizer"
- autor: Szamrynquie
Wiem, że gości, którzy uważają DP za ojców metalu i szukają w ich twórczości analogii z tym gatunkiem, rażą falsety, syntezatory, słodkie gitary slide, funkowe groove'y i fakt, że nie wszystkie utwory są nagrane w tempach galopady, ale takie to były czasy,. Do tego, cenię sobie pewną wykonawczą i aranżacyjną wszechstronność, dlatego lubię tę płytę.
DP słuchałem głównie jako młody gnojek, teraz mnie już tak nie kręcą, ale do "Machine Head" i "Stormbringera" lubię sobie wrócić (pierwsze trzy płyty też były spoko). Jeszcze mieli z okresu Mk.3 dobrą koncertówkę "Made in Europe" - krótsza i bardziej na temat od przesławnego "Made in Japan".