zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku środa, 30 października 2024

recenzja: Deep Purple "Shades Of Deep Purple"

29.08.2000  autor: Michał Grzesiek
okładka płyty
Nazwa zespołu: Deep Purple
Tytuł płyty: "Shades Of Deep Purple"
Utwory: And The Address; Hush; One More Rainy Day; Prelude: Happiness/I'm So Glad; Mandrake Root; Help; Love Help Me
Wydawcy: Parlophone
Premiera: 2000
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 6

Debiutancki album grupy Deep Purple może stanowić spore zaskoczenie dla słuchaczy, którzy wcześniej mieli okazję obcować jedynie z czysto hardrockowym - i zarazem najsłynniejszym - wcieleniem zespołu, z Ianem Gillanem jako wokalistą. Album "In Rock", powszechnie uważany za przełomowy dla DP, ukazał się całe dwa lata po debiucie i był pozycją numer pięć w purpurowej dyskografii. Mamy jednak do czynienia ze zbyt ważnym zespołem i warto przyjrzeć się dokładniej temu, co robił wcześniej, tym bardziej, że niedawno firma EMI postanowiła przypomnieć fanom trzy pierwsze albumy i wydała je w odświeżonych, zremasterowanych wersjach, zawierających ponadto sporo dodatkowego i nie publikowanego wcześniej materiału.

Pierwszy skład kwintetu ustalił się wczesną wiosną 1968 roku. Znaleźli się w nim: organista Jon Lord, oddany miłośnik muzyki klasycznej i zarazem jedyny wykształcony muzyk z całej piątki, znany wcześniej z takich grup jak The Flowerpot Men i, przede wszystkim, The Artwoods; gitarzysta Ritchie Blackmore, ceniony muzyk sesyjny z wieloletnim stażem pomimo młodego wieku (23 lata), udzielający się wcześniej m. in. w Mandrake Root, The Outlaws czy też Three Musketeers; młodziutki perkusista Ian Paice, podkradziony grupie The Maze; wokalista obdarzony niezwykle "piosenkarskim" głosem, Rod Evans, znajomy Paice'a i w końcu basista Nick Simper, stary kumpel Jona Lorda z czasów the Flowerpot Men. Pierwotną nazwę The Roundabout zmieniono wkrótce na Deep Purple - był to tytuł ulubionej piosenki babki Ritchie Blackmore'a, który jednak wielu obserwatorom mocno kojarzył się z narkotykami.

W początkach działalności muzycy byli pod dość wyraźnym wpływem najwybitniejszych przedstawicieli sceny psychodelicznej ze szczególnym wskazaniem na Cream, The Beach Boys (z czasów znakomitego concept-albumu "Pet Sounds") i przede wszystkim Vanilla Fudge, grupy specjalizującej się w fantazyjnych przeróbkach znanych przebojów epoki, jak chociażby "Ticket To Ride" i "Eleanor Rigby" The Beatles. "Shades Of Deep Purple" stanowi najwyraźniej odpowiedź na propozycję tamtego zespołu. Album zdominowany jest przez kosmiczne brzmienia instrumentów klawiszowych Lorda, a narkotyczną atmosferę podkreśla mnóstwo efektów naturalnych, zapożyczonych przez naszych bohaterów z archiwum efektów dźwiękowych BBC.

Zestaw otwiera instrumentalna wariacja "And The Address", która dzięki gitarowym riffom wywołuje nieprzyzwoicie wyraźne skojarzenia z pierwszymi nagraniami The Jimi Hendrix Experience i Cream. Dobre wrażenie po solowej partii Lorda psuje nieco koślawe solo Ritchiego Blackmore'a, potwierdzające muzyczną niedojrzałość przyszłego słynnego gitarzysty.

Wycie psa zapowiada największy - i chyba jedyny - przebój pochodzący z albumu. Brawurowe wykonanie piosenki "Hush" Joe South'a stanowi jeden z najbardziej wartościowych fragmentów wczesnego repertuaru Deep Purple. Warto dodać, że jest to największy singlowy hit grupy w USA aż po dzień dzisiejszy (4 miejsce na liście tygodnika "Billboard") i jedna z nielicznych piosenek granych przez kwintet w późniejszych latach, nawet w czasie trasy promocyjnej albumu "Abandon" w 1998 roku.

Sentymentalna ballada "One More Rainy Day" z pewnością wiele zawdzięcza Rodowi Evansowi, zdeklarowanemu fanowi The Hollies, Cliffa Benetta i The Beach Boys. Wpływ tych wykonawców słychać szczególnie w refrenie, gdzie pojawiają się wielogłosowe partie wokalne. Warto zwrócić uwagę na popisowy wstęp, stanowiący pierwszy wspaniały efekt współpracy gitary i Hammonda.

"Prelude: Happiness" to pierwsza przymiarka Jona Lorda do muzyki poważnej, co w przyszłości zaowocuje dziwaczną fuzją grupy rockowej i orkiestry symfonicznej w pamiętnym i zarazem niezbyt udanym "Concerto For Group And Orchestra". W przypadku "Prelude" efekt jest jednak całkiem interesujący i zadowalający. Po raz kolejny potwierdza się, komu należała się żółta koszulka lidera grupy na debiutanckiej płycie. Instrumentalna fantazja Lorda przechodzi płynnie w stareńki standard autorstwa Skipa Jamesa - "I'm So Glad", spopularyzowany przez trio Cream na debiutanckim albumie "Fresh Cream". Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie rozimprowizowana interwencja Blackmore'a, pełna dysonansów i niczym nieuzasadnionych jęków wydobywających się z głośników. Poza tym całość można by z powodzeniem skrócić o jakieś dwie minuty.

Kolejny, nieomal instrumentalny kawałek, "Mandrake Root", zaczyna riff jakby żywcem ściągnięty z hendrixowskiego "Foxy Lady" i uzupełniony przez niezwykle drapieżny - jak na piosenkarskie maniery Evansa - wokal. Później następuje wspaniała czterominutowa uczta, pełna zmagań gitarzysty i klawiszowca, z porywającą, choć obłąkaną partią instrumentów perkusyjnych. Temat przypadł Purplom do gustu do tego stopnia, że w przyszłości mieli go grać wielokrotnie na koncertach, bądź jako samodzielny utwór (ciągnący się czasem 30 minut!), bądź też jako część "Space Truckin'" - utworu zamykającego klasyczny wypiek DP - "Machine Head".

"Help!" - jeden z najsłynniejszych przebojów The Beatles, nagrany podobno po wielokrotnych namowach Chrisa Curtisa, pierwszego menadżera grupy, a wcześniej perkusistę The Searchers (grupy znanej z przeboju "Needles And Pins") potraktowany został niezwykle odważnie, żeby nie powiedzieć obrazoburczo. Energetycznej wersji autorskiej, trwającej niespełna dwie i pół minuty, muzycy Purple przeciwstawili sześciominutową trawestację z psychodelicznym wstępem, rozleniwionym śpiewem Evansa i powalającą z nóg dynamiczną częścią środkową z furiackim hammondowskim solem, pokazującym nieprzeciętne możliwości muzyczne i manualne Jona Lorda.

Najbardziej zwartym i zdyscyplinowanym muzycznie numerem na "Shades..." jest niewątpliwie motoryczny, choć zarazem pełen romantyzmu owoc współpracy autorskiej Ritchie'go Blackmore'a i Roda Evansa, "Love Help Me". Najjaśniejszym blaskiem świeci tu gwiazda Iana Paice'a. Ten dwudziestoletni pałker bodaj po raz pierwszy w swojej karierze pokazuje, co to znaczy mieć pod ręką dobry zestaw perkusyjny i sprawne kończyny. Claptonowskie brzmienie gitary i wściekły akompaniament klawiszy w połączeniu z zachwycającym waleniem w werbel i blachy robią piorunujące wrażenie, przynajmniej na niżej podpisanym.

Dziwaczny organowy wstęp w rytmie bolera (kłania się Maurice Ravel, choć sam Lord przyznawał się do fascynacji Spaniardem Manuelem de Falla i jego baletem "The Three Cornered Hat") zwiastuje nadejście ostatniego numeru, choć początkowo nic nie wskazuje, aby była to kowbojska, dziewiętnastowieczna ballada autorstwa Billy Roberts'a - "Hey Joe", która na wieki wieków kojarzyć się będzie z Jimim Hendrixem. Purple popisali się nie lada odwagą i arogancją - na okładce oryginalnej edycji wydawnictwa sami podpisali się jako autorzy piosenki, już wtedy powszechnie znanej z hendrixowskiej adaptacji! Trudno powiedzieć, jakim cudem muzycy uniknęli spotkań z Temidą, które wkrótce miały się na moment stać specjalnością Led Zeppelin, użerających się z Willie Dixonem, oskarżającym wokalistę Roberta Planta o kradzież jego własnego tekstu "You Need Love" na potrzeby pierwszego heavymetalowego hymnu kilku pokoleń - "Whole Lotta Love". Właściwa, wokalna część "Hey Joe" może jednak trochę rozczarować słuchacza żądnego mocnych wrażeń, jakie towarzyszyły podczas konsumowania hendrixowskiej wersji. Śpiew Evansa, pozbawiony ekspresji, tak przecież potrzebnej temu numerowi, wywołuje lekki niedosyt - nie jest to w końcu romantyczna ballada o niespełnionej miłości (specjalność pierwszego użytkownika mikrofonu DP), tylko fascynujące studium zazdrości i pasji doprowadzające do morderstwa. Nie zawodzą natomiast instrumentaliści. Na uwagę szczególną zasługuje, po raz kolejny, Jon Lord, który tym razem obraca się wokół terenów zarezerwowanych dla południa Europy i z dobrym efektem próbuje swoich sił jako pianista flamenco. Oszczędny akompaniament Blackmore'a potwierdza mistrzostwo gitarzysty jako postaci jeszcze drugoplanowej, choć niektóre fragmenty solówki dają nadzieję na rychłe postępy w grze.

Wprawdzie rejestracja materiału na debiutancki album zajęła grupie Deep Purple tylko 18 godzin (może dlatego płyta robi wrażenie lekko niedopracowanej), muzykom udało się zarejestrować jeszcze jeden utwór - "Shadows", dosyć typowy dla tego okresu, pozbawiony jednak przebojowych elementów charakterystycznych dla "Hush" czy "Love Help Me". Piosenka, okraszona schematycznym riffem Blackmore'a, będącym na skrzyżowaniu "You Really Got Me" The Kinks z "The Sunshine Of Your Love" Cream, zdecydowanie odstaje od reszty materiału. Instrumentalna edycja "Love Help Me" tylko nieznacznie różni się od oryginału. Pomijając brak wokalu mamy tu zdecydowanie agresywniejszy podkład instrumentalny z miażdżącymi riffowymi wstawkami Hammonda i neurasteniczną, maniakalną grą Blackmore'a. Alternatywna wersja "Help!" ma tę samą psychodeliczną atmosferę, co oryginał, natomiast zarejestrowane na potrzeby stacji BBC "Hey Joe" jest zdecydowanie bliższe hendrixowskiemu "oryginałowi" aniżeli na płycie. Kompletną pomyłką jest natomiast umieszczenie w zbiorze koncertowego wykonania "Hush", zarejestrowanego w czasie występu w nowojorskim klubie Plaboya podczas emisji programu Playboy After Dark Show, prowadzonego przez legendarnego i kontrowersyjnego szefa playboyowskiego imperium - Hugh Hefnera. Fatalna jakość techniczna nagrania (fragment tego występu możemy zobaczyć w dokumentalnym filmie opisującym dzieje Deep Purple - "Heavy Metal Pionieers") i fałszujący niemiłosiernie Rod Evans pokazują jak daleko jeszcze muzykom do formy, którą osiągną za cztery lata, kiedy na rynku ukaże się koncertowy album "Made In Japan".

Album "Shades Of Deep Purple" na pewno trąci nieco myszką, szczególnie pod względem brzmieniowym, niemniej dobrze oddaje atmosferę swoich czasów - lekko zakręconych, zwariowanych, psychodelicznych, choć też pełnych naiwnej, idealistycznej wiary w poprawę tego świata. Młodzi muzycy spłodzili dzieło zdecydowanie odstające od swoich najwybitniejszych dokonań, nie pozbawione wprawdzie swoistego uroku, ale urok ów działa tylko wtedy, gdy zapomnimy, że w niedalekiej przyszłości za sitem najsłynniejszego hard-rockowego zespołu świata stanie Ian Gillan.

Komentarze
Dodaj komentarz »