- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: David Bowie "Earthling"
Po wydaniu "1. Outside" w 1995 roku, wszyscy czekali na obiecany ciąg dalszy cyklu - w końcu David Bowie zobowiązał się wydawać po jednej płycie rocznie. Jednak przez cały następny rok panowała cisza, a gdy wreszcie w 1997 została przerwana, nie stało się to za sprawą zapowiadanego "2. Contamination", lecz kompletnie niezwiązanego fabularnie z poprzednim krążkiem "Earthling".
Bowie tłumaczył się, że ten album wyszedł mu w tzw. "międzyczasie" i że po zakończeniu promującej go trasy, możemy spokojnie oczekiwać kontynuacji "Outside". Jak dziś już dobrze wiemy, słowa nie dotrzymał...
Ale to nie znaczy, że "Earthling" należy od razu bez mrugnięcia okiem zjechać i skrytykować. Pod względem brzmieniowym, można go śmiało uznać za kontynuację poprzednika, mimo że Bowie poszedł na "Ziemianinie" zdecydowanie w stronę klasycznych piosenek, a nie improwizacji, jak miało to miejsce na "Outside". Jest zdecydowanie bardziej przebojowo i elektronicznie - słychać na tym albumie wyraźne wpływy ambitniejszego techno i jungle (perkusja!). Przekonuje o tym już otwierający płytę singiel "Little Wonder": cięte klawisze doskonale współgrają z dynamicznym loopem perkusyjnym, no i oczywiście śpiewem samego Davida. Dokładnie ten sam patent słychać w "Battle For Britain", z tym że tutaj już więcej do powiedzenia mają gitary. Bardzo ciekawie prezentuje się "Seven Years In Tibet" - "parowa", industrialna perkusja żywcem wyjęta z NINowego "Closera", w tle spokojna melodyjka i majaczenie Bowiego. Gitarowego refrenu naprawdę można się nie spodziewać. A jeszcze ciekawiej prezentuje się mandaryńska wersja językowa, zamieszczona na singlu.
Największym zgrzytem płyty jest moim zdaniem przesadzony w swojej dance'owości i przeładowany elektroniką "Dead Man Walking". Na szczęście zaraz potem rekompensuje go mój osobisty faworyt - "Telling Lies". Skradająca się zwrotka, przestrzenne klawisze i monotonny refren "telling lies", przechodzący płynnie w pojękiwanie Bowiego "feels like something's gonna happen this year" chwytają od pierwszego przesłuchania. A jeszcze mamy przecież największy hicior z "Earthling", czyli zilustrowany niezapomnianym klipem z udziałem Trenta Reznora "I'm Afraid Of Americans". Charakterystyczny, pykający motyw i oparty na klasycznie industrialnym riffie refren nie mogły nie wyciągnąć tego kawałka na szczyty list przebojów.
Nie bacząc na to, co mogliśmy mieć, a skupiając się na tym, co otrzymaliśmy - "Earthling" to bardzo dobry album. Warto się nim zainteresować chociażby z racji tego, iż zdaje się, że to ostatni krążek Bowiego o tak niekomercyjnym brzmieniu.
Tak. Nie lubię Reznora.
Tak. Kocham Bowiego.
Lecz teraz uważam inaczej. Ten album słabo obronił się przed upływem czasu. Jungle jak robłysło, zgasło szybciej niż wydawać by się mogło. Album wrażenie zrobionej na prędce odpowiedzi na sukces Prodigy. Czegoś brakuje tym kawałkom. Niektóre zrobione na siłę. Szybko się wyleczyłem z tej płyty. I'm afraid about americans to najlepsza rzecz , nagrana z Reznorem, śmiało mogłaby się znaleźć na którymś z krążków Nine Inch Nails. Wiemy, że jedną z dominujących cech Bowiego była łatwość dostosowywania się do obowiązujących w danym czasie trendów. To go jednak zgubiło- jeśli chodzi o Earthling. Nieporozumienie . Ocena 3/5