- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: The Darkness "Permission to Land"
"O rany, pedałowaty rock z lat 80. powrócił!" - pamiętam, że takie były moje słowa, gdy po raz pierwszy usłyszałem (i zobaczyłem!) The Darkness. Pamiętam też co powiedziałem potem, wciąż na tym samym oddechu: "No i po prostu super!". I tak mi zostało. Brytyjski kwartet pod wodzą piejącego w niebogłosy Justina Hawkinsa to kwintesencja kiczu rodem ze złotej ery glam rocka. To zmartwychwstała karykatura gigantycznie pretensjonalnych kapel, których dziś nikt w wieku przedemerytalnym nie słucha już na poważnie. To szczyt absurdu, który nie mógłby powstać nigdzie poza Anglią. To kiepski żart i niesmaczna parodia. To rewelacyjny zespół, dzięki któremu pełen życia rock'n'roll powraca na listy przebojów.
Które z powyższych stwierdzeń jest prawdziwe? Bardzo możliwe, że wszystkie. Albumem "Permission to Land" grupie The Darkness udało się dokonać czegoś niezwykłego (choć być może jednocześnie dość symptomatycznego dla dzisiejszej popkulturowej rzeczywistości): wygrzebali z muzycznej szafy coś potwornie starego i na wskroś niemodnego i nabrali cały świat, tak by uwierzył, że oto ma przed sobą coś świeżego, oryginalnego, niemalże epokowego. I chwała im za ten blef, bo współczesny rock, spychany coraz bardziej ku niszom, przeraźliwie spoważniał i niemal całkiem już zapomniał, co to znaczy dobrze się bawić - wbrew zdrowemu rozsądkowi i dobremu smakowi.
Mimo oczywistych nawiązań, inspiracji i parafraz (parodii?) hardrockowych i heavymetalowych kapel z przełomu lat 70. i 80. (AC/DC, Queen, Thin Lizzy czy Savatage) praktycznie nic na "Permission to Land" nie robi jednak wrażenia odgrzewanego kotleta. Czterdziestominutowy (krótki!) album wypełniają żywe, szczere do bólu - chciałoby się powiedzieć: bezpretensjonalne w swej pretensjonalności - utwory oparte na prostych, wyrazistych riffach i urozmaicone niemożliwie klasycznymi, pędzącymi solówkami, zdradzającymi naprawdę niezłą klasę braci Hawkinsów. W mojej prywatnej klasyfikacji wyróżniają się "Black Shuck", "Keep Your Hands Off My Woman" (jeśli znacie kogoś, kto z równym wdziękiem śpiewa falsetem "motherfucker" i "you cunt", koniecznie mi powiedzcie!), "I Believe in a Thing Called Love" i "Givin' Up". Ten ostatni numer zasługuje przy tym na uwagę jako być może najradośniej brzmiąca piosenka o nałogu heroinowym w historii rocka. To jeszcze jeden dowód na to, że do tematów zwykle traktowanych przez muzyków rockowych z powagą, szacunkiem i (poniekąd uzasadnionym) ponuractwem można także podejść z jajem. Kompletu dopełniają - no bo jakże by mogło ich zabraknąć na takiej płycie? - "power ballads": "Love Is Only a Feeling" (lepsza) i "Holding My Own" (nieco gorsza - chłopcom potrzebna będzie jeszcze przed kolejnym albumem powtórka, powiedzmy, z Foreignera). Jest jeszcze "Friday Night", najmniej hardrockowe, najbardziej za to glamowe. I sympatyczne. (Polecam wielbicielom brytyjskich akcentów).
Nie będzie niczym odkrywczym, jeśli powiem, że The Darkness albo się pokocha, albo znienawidzi. Tyle w nich może drażnić: falset Hawkinsa (imponujący, skądinąd), spandex, dekolty do pępka... ale bez tego wszystkiego zwyczajnie czegoś by do kompletu brakowało. Po części The Darkness pozostaną dla mnie zagadką: ile z tego, co widzimy i słyszymy, jest na serio, a ile to tylko typowo brytyjski żart? Być może się tego nie dowiemy. Ja czekam na kolejny album, który albo potwierdzi klasę zespołu, albo dowiedzie, iż The Darkness, wraz ze swą debiutancką płytą, byli "numerem na raz". Póki co, nawet jeśli półgębkiem będę się nabijał z tego, czego sam słucham, nie mogę nie docenić płyty, od której człowiekowi robi się lepiej na duszy. Co więcej: jeden z naszych dawnych współredaktorów zwykł definiować rock'n'rolla jako taką muzykę, od której chce się uprawiać seks. Jeśli tak jest w istocie, to ja faktycznie od dawna nie słyszałem bardziej rock'n'rollowej płyty.