- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: The Darkness "Permission to Land"
Fakt, iż członkowie The Darkness właśnie tak nazwali swoją kapelę jest jednym z dowodów na ich duże poczucie humoru, gdyż nazwa pasuje do muzyki mniej więcej tak, jak pięść do nosa. Znacznie bardziej pasowałoby tu nie Ciemność, ale Jasność, bo tak bardzo pozytywnie nastrajającej płyty chyba jeszcze w tym roku nie słyszałem ;).
Pod tym względem przypomina mi ten album zeszłoroczne dzieło zespołu The Hellacopters. Jest tu podobny feeling i mnóstwo buzujących pozytywnych emocji. Kłania się też na "Persmission To Land" klasyka w postaci choćby Black Sabbath, Rolling Stones ("Givin' Up") czy też AC/DC lub Aerosmith w tym bardziej bluesowym wydaniu. Trochę czuć tu również Queen, który mocno natchnął chłopaków nie tylko w sferze muzycznej, ale także image'u. Muzyka, która w efekcie powstaje nie jest odkryciem Ameryki: mamy proste, melodyjne i chwytliwe riffy gitarowe oraz rytmiczną sekcję. Od dziesiątków zespołów grających podobnie różni jednak The Darkness szczerość i bijąca z każdego fragmentu radość grania. Coś, co jest nie do podrobienia. No i wokal Justina - najbardziej charakterystyczna rzecz w brzmieniu zespołu. Zadziorny, pełen ekspresji, znienacka łamiący frazy falset nadaje muzyce swoistego szaleństwa, oszołomstwa oraz balansującej na krawędzi kiczu ekscytacji. Posłuchajcie jego obłąkańczych wrzasków w "Stuck In A Rut", opętanych wersów w "I Believe In A Thing Called Love" lub ekstremalnie pozaciąganego refrenu w "Love On The Rock With No Ice". Wszystko to razem daje w efekcie muzykę porywającą, z charakterem i brzmiącą trochę jakby powstawała 30 lat temu, co dla mnie w tym przypadku jest wielką zaletą. No i nie bez znaczenia jest także, wspomniane już na początku, ironiczne podejście i duży dystans do samych siebie - image, wypowiedzi, okładka i co poniektóre teksty (radzę poczytać "Get Your Hands..." albo "Friday Night";)) świadczą o tym dobitnie.
Co do albumu, to praktycznie każdy znajdujący się na nim numer robi strasznie pozytywne wrażenie i każdy ma w sobie to COŚ, co przyciąga uwagę. Może to być granie pełne dynamiki i szaleństwa jak w "Black Shuck" czy "Get Your Hands Off My Woman", motorycznie gnające do przodu "Stuck In A Rut" czy "I Believe In A Thing Called Love" z pięknie buczącym basem. Może być też muzyka bardziej surowa jak choćby w "Growin' On Me", okraszonym świetną solówką "Givin' Up" lub też w najdłuższym i zaskakującym ciężarem "Love On The Rock With No Ice". Równie znakomicie udały się ballady, które osobiście kojarzą mi się z dokonaniami Aerosmith: "Love Is Only A Feeling" z genialnym, lekkim motywem przewodnim oraz pięknie akcentowane w refrenie "Holding My Own". Jedynie "Friday Night" troszkę odstaje i "chwyta" jakby nieco mniej.
Zarzuty wobec płyty? Na pewno nie ma tu odkrywczych patentów, a raczej własne wariacje na temat tego, co ktoś już kiedyś wymyślił. Piosenki w większości są dość krótkie, a że jest ich tylko dziesięć, to siłą rzeczy tworzą równie krótką płytę (38 minut). Z pewnością niektórych będzie także drażnić bardzo specyficzna maniera wokalna Justina. W sumie jednak jest to bardzo fajna płyta, która arcysympatycznie bulgocze w uszach i niezwykle optymistycznie nastraja.