- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Cradle Of Filth "Darkly, Darkly, Venus Aversa"
Nie wiem, co jest z tymi melodyjnymi zespołami symfonicznymi albo z ich członkami, ale co rusz chcę zabrać się za konsumowanie ich ostatnich dokonań (patrz reca "Abrahadabra"), nieznośnie łażą mi po mózgu wypowiedzi rzeczonych z lat, gdy święcili swoje największe tryumfy lub dopiero wkraczali do panteonu młodych gwiazd biznesu. W przypadku Cradle Of Filth, od czasu wydania "Midian" już zupełnie przyćmionych synami odwróconego, plastykowego krzyża z Dimmu Borgir, majaczy mi gdzieś metalhammerowe interwju po ukazaniu się "Dusk And Her Embrace", w którym na idiotyczne pytanie, jak Daniel Lloyd Davey odniósłby swoją płytę do mniej więcej w tym samym czasie wypuszczonego "Anthems To The Welkin At Dusk" wiadomo kogo, stwierdził buńczucznie, że Ihsahn i Samoth też użyli słowa "Dusk" w tytule. Zaiste, bardzo śmieszne, szczególnie w kontekście "Anthems...", któremu wtedy nikt nie zdołał, z całym szacunkiem dla wampirów z Suffolk, podskoczyć.
Wracając do meritum, zdradzę, że moje ulubione płyty "Kolebki Syfu" to oczywiście te trzy pierwsze, z naciskiem na "Principle Of Evil Made Flesh" oraz "Dusk And Her Embrace". To na tych krążkach zakochałem się przede wszystkim w niesamowitej, gęstej grze Nicka Barkera, zadziwiła mnie też pokryta koronkami, ale zawsze dzikość, no i wokal ścinający krew w jajcach niczym dźwięk szkła rysującego po szkolnej tablicy. Cradle robili także w czasach mojej tzw. młodości muzykę na wskroś utylitarną, bo i jakąś "mroczną grusię" dało się na to wyrwać, w dodatku bez formalnego zapraszania na lemoniadę. Abstrahując już jednak od tych opowieści dziwnej treści, stwierdzę jeszcze tylko, że po odejściu Wuja Festera, i po kolei wszystkich muzyków z pierwszego składu, zastanawiałem się, jak to dalej będzie. Wprawdzie Dani i szukał, i dobierał sobie przeróżnych, niezgorszych pomagierów, ale muzycznie jakby wytracał impet na tyle wyraźnie, że premiery "Damnation And A Day", "Thornography" i "Nymphetamine", z uwagi na ich "przegadanie" wręcz przespałem, niewiele swoją drogą tracąc.
Z tej drzemki do pionu postawili mnie chłopcy przy okazji "Godspeed On The Devils Thunder", który zakupiłem jedynie z powodu "ciekawostkowego" udziału byłego perkmana i instrumentalisty czeskiej Pandemii. Jego gra zdecydowanie ożywiła ten krążek, dodając mu solidnego pierdolnięcia. Z tym większym zaciekawieniem oczekiwałem premiery najnowszej krwawej operetki Cradle Of Filth, kiedy chłop już w ich składzie na dobre okrzepnie, no i na całe szczęście, było na co czekać.
Już sam frontcover "Darkly, Darkly Venus Aversa" przywodzi skojarzenia z wciąż niezapomnianym "Cruelty And The Beast". A zawartość? Cóż, kompozycyjnie jest przynajmniej tak samo dobra, poparta fenomenalnym brzmieniem, prędkością i Mr. Filthem, który w końcu daje sobie spokój ze szczekanym skandowaniem, przywodzącym na myśl mieszkańca Brooklynu, który na deskorolkę lubi wyskoczyć w corpsepaincie, i stawia na niepowtarzalny, jedyny w swoim rodzaju "shriek". Na początek "wampirsy" tradycyjnie spuszczają krew jakimś walczykiem na klawikordzie czy innym klawesynie, melorecytacja w typie: "dzin dybry, jestem Lilith, zaraz was zgwałcę, wypiję, a na koniec zabiję" i zwariowany młynek rozpędzonego gotyku, blacku, heavy i czego tam jeszcze, rusza na maksa ("The Cult Of Venus Aversa"). Już po tym wstępie można odkryć, jak wiele w tym zespole zależy od perkusisty. Przejścia naszego południowego brata Martina Skaroupki wprost wybijają zęby. Tu blast, tam solówa na talerzach, niekończący się przelot po beczkach - po prostu mistrzostwo świata. Z całym szacunkiem dla Adriana Erlandssona, ale w końcu człowiek ma wrażenie, że kolejny już następca Barkera gra w taki sposób, jak jego poprzednik w tym zespole. To jest nie dwoi się i nie troi, żeby dogonić gitary, a wręcz przeciwnie, to wioślarze muszą się napocić, żeby nadążyć za jego graniem.
Początkowo myślałem, że impet zaserwowany w tych kilku początkowych minutach to tylko tak dla ściemy, na szczęście w kolejnych numerach Cradle nie zwalniają, a wręcz przyśpieszają. "One Foul Step from the Abyss" - mocą, ale i zmyślnie zaaranżowanym klawiszem, przywodzi na myśl zagraną od tyłu wersję "Heaven Torn Asunder". Bardziej ckliwie robi się dopiero na wysokości "The Persecution Song", który po rozłożeniu na części składowe pozwala wyodrębnić z siebie elementy ballad Iron Maiden lub w pewnych momentach nawet HIM. Nie każdemu to spasi, mi na pewno nie, bo w moim mniemaniu wampir to, kurwa, wampir. Nie snujący tyrady filozoficzne na temat własnej orientacji seksualnej bohater sagi "Twilight", a raczej pozbawiona zahamowań bestia z wielotomowej powieści "Nekroskop" Lumleya. Tragiczna, przyjmująca przeróżne postacie w zależności od własnej potrzeby realizowania pragnień i chuci, której paleta barw wręcz wrze w różnych konfiguracjach niczym światełka na barowym fliperze. Taki portrecik dostaję zwykle na tej płycie, ale niestety znalazło się i miejsce na potknięcie, konkretnie w kawałku pretendującym do bycia głównym daniem na krążku, czyli "Lilith Immaculate", gdzie ultra wiejska, przaśnie durna melodia zupełnie nie współgra z wokalem i wstawkami rodem z hymnu "God Save The Queen". Ani nie brzmi to szalenie, ani jakoś specjalnie nowatorsko, jest po prostu takie sobie. Punkt w dół, bo wyrwa w stabilnym fundamencie "Darkly, Darkly...." to na tyle jaskrawa, że po przesłuchaniu nie daje o sobie zbyt szybko zapomnieć.
Brocząc z reguły w oparach konserwatywnego metalowego ścieku, nie spodziewałbym się, że taki - do niedawna jeszcze - w moim mniemaniu nieco utykający twór, jak Cradle Of Filth czymś zajmie moją uwagę. "Darkly, darkly..." jednak zrobił sprawnie to, czego od kapel z dużym stażem oczekuję najbardziej. Dał im nową parę zębów, którymi schwycili mnie za dupę, zabierając do czasów, kiedy od kalkulowania w muzyce własnego autorstwa ważniejsze było radosne łojenie, świeżość, pomysł i nieskrępowane niczym przebłyski geniuszu. Chyba czas się zaszczepić, bo tym razem pogryzły mnie "gostki" do żywego. Rzecz zarówno dla starych fanów, jak i tych młodszych, przedkładających kryształowe wazony nad poszczerbione ostrza, To na pewno nie nowa wersja "Principle Of Evil...", ale "Dusk..." i "Cruelty..." jak najbardziej. Czyżby przejście do ojczystej Peaceville zobowiązywało?
Materiały dotyczące zespołu
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
Dimmu Borgir "Abrahadabra"
- autor: Megakruk
Helloween "7 Sinners"
- autor: Tomasz "Thorin" Sugalski
Non Opus Dei "Eternal Circle"
- autor: Megakruk
Deep Purple "Burn"
- autor: Tomasz Pastuch
Molly Hatchet "Warriors of the Rainbow Bridge"
- autor: RJF
Adrian na beczkach po prostu pływał w sposób, którego nie da się podrobić. Nie grał po prostu jak metronom, było trochę tego fajnego brudu, który wskazuje, że za bębnami siedzi człowiek, a nie maszyna.
A płyta dobra. Miejscami bardzo dobra. Ale od Midiam (którą uważam za najlepszą płytkę Kredek) odstaje.