- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Cradle Of Filth "Darkly, Darkly, Venus Aversa"
Co tu dużo gadać... Szału ni ma. Tak najkrócej można zrecenzować najnowszą płytę wampirów z Ipswich. Cradle of Filth swoim jedenastym albumem nie wykonało znacznego kroku na przód. Choć Kredki wciąż zdają się tkwić w tym samym miejscu muzycznego rozwoju, nad "Darkly, Darkly, Venus Aversa" nie sposób przejść zupełnie obojętnie. Na Boga, przecież to Cradle of Filth!
Najnowszy krążek grupy zarejestrowany został w studiu "Monkey Puzzle" w Suffok. Gałkami kręcili przy nim Scott Atkins, Doug Cook i sam Dani Filth. Masteringiem zaś zajął się sam Andy Sneap, w swoim studiu "Backstage".
Symfo - gothic - black metal, jaki obecnie prezentuje ekipa Daniego Filtha, zbliżony jest do tego z okresu "Nymphetamine" (2004) i "Thornography" (2006). Nie były to, jak pamiętają fani grupy, najlepsze dokonania Brytyjczyków. Podobnie jest z "Darkly, Darkly, Venus Aversa", która złotymi zgłoskami w historii zespołu raczej się nie zapisze. W zasadzie wszystko już było: umierający za mikrofonem Dani Filth, symfoniczne orkiestracje, klimatyczne i epatujące "mrokiem" melorecytacje, przemowy i wysoka kondensacja teatralnej makabry... Z drugiej strony pewien innowacyjny element jednak się tu pojawia. "Nowy album jest jak Mercyful Fate i Iron Maiden na cracku pośród cmentarzyska aniołów!" - zapowiadał Dani Filth. Coś prawdy w tym jest. Bez wątpienia ostatni album Cradle of Filth jest najbrutalniejszym w jego dyskografii. Tempo i intensywność płyty są uderzające, tym bardziej, że czas trwania poszczególnych utworów oscyluje średnio w okolicach sześciu minut.
Blast ściele się gęsto, jednak prócz intensywności trudno tu dostrzec inne nowości. Nie tylko nie ma rewolucji, ale i o jakikolwiek artystyczny progres można by było się spierać. Mam wrażenie, że tym, czego najbardziej brakuje nowemu albumowi Kredek, jest autentyczność. Nie przekonują mnie ani histeryczne wrzaski Daniego, ani (jakieś takie upupione) solówki gitarowe. Całość, choć działa na bardzo szybkich obrotach, pozbawiona jest prawdziwej ikry. Zespół zdaje się kłaść tak wielki nacisk na teatralny klimat utworów, że zapomina o tym, co najważniejsze dla grup metalowych - o solidnym gitarowym brzmieniu. Na "Darkly, Darkly, Venus Aversa" brzmienie jest bajeczne. Wymuskane i co najmniej trzyplanowe. Brakuje jednak mocy - tej charakterystycznej dla każdej odmiany metalu szczerości, prostoty i siły, wręcz pewnego prymitywizmu, który wali słuchacza prosto w szczenę. Momentami sprawę ratują - "The Nun with the Astral Habit", "Deceiving Eyes" czy "Forgive Me Father (I Have Sinned)". Ten ostatni bardzo słusznie zresztą wybrano na reprezentanta albumu i nakręcono doń wideo. Wprawdzie utwór nie oddaje klimatu, w jakim utrzymana jest cała płyta, jednak ma w sobie porządny heavymetalowy grzmot i za to naprawdę daje się lubić. (Sam klip to inna sprawa - jakoś nie powala mnie pyzaty Dani Filth, wyszminkowany na niebiesko, w roli księdza spowiednika...).
Autorzy "Darkly, Darkly, Venus Aversa" położyli silny nacisk na bogate symfoniczne tło swoich kompozycji. Chórków, smyczków i trąb jest tu mnóstwo. Co ciekawe, wampiry ze wschodniej Anglii już zapowiedziały kolejny album ("Midnight In The Labyrinth"), który będzie wyłącznie symfoniczny i powstanie z udziałem orkiestry. Klimat tych fascynacji czuć wyraźnie już na "Darkly, Darkly, Venus Aversa". Niestety, efekt nie zapiera tchu w piersiach, a raczej nudzi. 62 minuty patetycznej muzyki, składającej się z samych "punktów kulminacyjnych", wykończy nawet gotycko - symfonicznych maratończyków. Wszystko jest zbyt przewidywalne i jednostajne. Ale warto zwrócić uwagę na kawałki takie, jak "Lilith Immaculate" (przypominający czasy "Cruelty and the Beast" z 1998 roku) i "The Spawn of Love and War", które wybijają się ponad przeciętność i stoją w żywej opozycji do nudniastego "The Persecution Song" czy nijakiego "Harlot on a Pedestal".
Wbrew temu, co mogą sugerować powyższe słowa, kobiecych wokaliz nie uświadczymy tutaj wiele, a już na pewno mniej niż na innych albumach grupy. Kobiece narracje dominują na drugiej połowie albumu, co nie znaczy, że erotycznego klimatu brakuje tej pierwszej. "Darkly, Darkly, Venus Aversa", jak to się już Kredkom zdarzało, jest albumem koncepcyjnym. Tym razem bohaterką lirycznych elaboracji Daniego Filtha jest Lilith (pierwsza partnerka rajskiego Adama). Nie trzeba chyba dodawać, iż interpretacja tej historii w wykonaniu lidera grupy daleko wykracza poza tradycyjny przekaz...
"Darkly, Darkly, Venus Aversa" nie zachwyca. Imponuje rozmach produkcji - do czego Cradle of Filth już przyzwyczaił - ale razi jego schematyczność, do tego też już przywykliśmy... Utwory zdają się być wycięte z tego samego szablonu, z którego ekipa z Ipswich wycina je od baz mała 20 lat. Zbrutalizowanie czy przyśpieszenie trybów tej maszyny niewiele zmienia. O ile nie pomylimy Cradle of Filth z żadnym innym zespołem (nawet główną konkurencją, czyli Dimmu Borgir), o tyle, po setnym utworze stworzonym według tej samej receptury, możemy się już potężnie znudzić.
Materiały dotyczące zespołu
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
Dimmu Borgir "Abrahadabra"
- autor: Megakruk
Helloween "7 Sinners"
- autor: Tomasz "Thorin" Sugalski
Non Opus Dei "Eternal Circle"
- autor: Megakruk
Deep Purple "Burn"
- autor: Tomasz Pastuch
Molly Hatchet "Warriors of the Rainbow Bridge"
- autor: RJF