- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Cradle Of Filth "Cryptoriana - The Seductiveness Of Decay"
Kończąc odsłuch poprzedniej propozycji Cradle Of Filth ("Hammer Of The Witches") jednego byłem pewien - przyszłości tego zespołu, przy założeniu kontynuowania sprawnej i konsekwentnej rekultywacji terenu z pierwszych trzech pełnych wydawnictw i mini "V Empire Or Dark Faerytales In Phallustein", które uczyniły grupę wielką. Względnie niedługo przyszło nam tym razem czekać na następcę ostatnich Kredek, co mogło zrodzić obawy, czy aby nie za prędko. Tym razem jednak skończyło się na malkontenckim powątpiewaniu. "Cryptoriana", znów z cyckami na okładce, bardzo zgrabnie wykopała mi drzwi do chaty i rozgościła się na dobre, umilając czas w długie jesienno-zimowe wieczory. W zasadzie też wiosenne, bo jest to rzecz tak dobra, że trzyma mnie do dziś.
Jakie Cradle jest, każdy widzi, względnie przez te kilkadziesiąt lat wiedział, ale widzieć nie chciał. To kapela w typie: kochaj albo rzuć. Albo wkurwia cię ich wampiryczny imidż, albo bierzesz to z dobrem inwentarza. Mnie muzycy specjalnie nigdy nie razili, no może sto lat temu, kiedy zarzucali w wywiadach Emperor podprowadzenie im słowa "Dusk" w tytule płyty. Póki tworzyli zajebiste dźwięki, koncepcja całego tego cyrku była kompletna i spójna. Powtórzę znów, że gdzieś do "Cruelty And The Beast" ówcześni Angole (dziś Angole, Kanadyjczycy, Czesi itd.) mocno trzymali za dupę, nie zawaham się użyć tego stwierdzenia - sympho-black, i potrafili dopierdolić jak trzeba. Mam za sobą i momenty fascynacji (patrz wyżej), jak i kompletnego zrzucenia ich w świadomościowy niebyt (większość potem). Dopiero schwycony z obowiązku "Młot na czarownice" (2015) powalił mnie na glebę tak wyczekiwaną decyzją Daniego o powrocie do klimatu czasów, które zrobiły z niego prawdziwego gwiazdora w tym typie grania. "Cryptoriana" to jakby "Hammer Of The Witches" razy kilka, z jeszcze konkretniejszym wskazaniem na klasyka "Dusk And Her Embrace", którego dwudziestolecie wydania obchodziliśmy w 2016 r. To z pewnością nie przypadek. Najlepsze jednak jest to, że próżno na tej płycie szukać oznak powierzchownych prób kopiowania przeszłości, celem taniego żerowania na sentymentach emerytowanych fanów, w tym moich. Gdybym miał być złośliwy, pokusiłbym się o stwierdzenie, że dziś Cradle Of Filth brzmi naturalniej niż kiedykolwiek i - co najważniejsze - czuć, że w takim stylu muzycy odnajdują się najlepiej.
O cyckach już było, więc pomińmy jak zwykle sugestywną okładkę, jak to podobnie bywa u Mistrza Kinga Diamonda, będącą wstępem do historii koncepcyjnej, której sens w zasadzie zawsze zostawiam sobie na koniec. Na początek obowiązkowe intro, wprost z zasyfionych przedmieść wiktoriańskiej Anglii. Kilka obłędnych riffów, przebijający, tnący szkło ryk Daniego i znajome dreszcze na plecach mówią nam, że znów jesteśmy w domu, czyt. zimni i w grobie. Tak "Exquisite Torment Awaits" szybciutko wprowadza w pierwszy kredkowy hit na płycie, prowadzony na obłędnej melodii, singlowy "Heartbrake And Seanse". Żadnych mielizn. Chóry, klawy, kobiety, gwałty, słowem nic nowego, ale tak zaaranżowane, że pysk cieszy się człowiekowi jak za bajtla w latach 90. Dalej Cradle ani myśli zwalniać tempa kopiąc jeszcze głębiej. Bezczelny impet kotłowania Martina Skaroupki w "Achingly Beautiful" kazał mi dwa razy sprawdzić wkładkę, czy aby Nick "Fester" Barker nie wrócił za gary lub czy może coś popierdoliło się mojej starej zmieniarce i zapuściła przypadkowo "Principle Of Evil Made Flesh". Tak to Panie jedzie. Mimo przeciętnej trwania utworów oscylującej wokół tłustych siedmiu minut nie ma mowy o przysypianiu. Melodie, wątki klimatyczne, bogate pejzaże dźwiękowe, zmiany temp tak pięknie i płynnie się uzupełniają, że w zasadzie słuchacz nie odczuwa upływu czasu. Co najważniejsze jednak, wszystkie oparte są na solidnym gitarowym szyciu. Taki kolos "Wesper Wespertine" mógłby być z jednej strony nową wersją "Funeral In Carpathia", ale jak zza kaskad blackmetalowych pił zaczynają się wyłaniać wyśmienite solówki Richa Shawa i Martina Smerdy, Cradle Of Filth znów staje się warte przydomku nadanego zespołowi lata temu - czyli Iron Maiden na speedzie (po prawdzie "Hallowed By Thy Name" w tym kawałku też słychać). Gitarowe wymiany to tak w ogóle jedna z najmocniejszych stron odświeżonego kilka lat temu składu. Warto przysiąść nad krążkiem nieco solidniej, by w bogactwie kompozycji "Seductiveness Of Decay" czy "Vangeful Spirit" połowić sobie te wspaniałe pojedynki, których raczej dzisiaj się już z takim orgiastycznym zacięciem nie praktykuje.
Chciałoby się napisać wzorem Leszka Millera, że po tym poznaje się faceta, jak kończy, a nie zaczyna, ale trudno to zrobić w tym przypadku, bo w składzie Cradle Of Filth gra przecież Kanadyjka, i nie chodzi mi tutaj o model składanego łóżka z Polsportu, a poza tym to przecież cholerne wampiry, więc ten tego. Wracając do kończenia - to, co "Cryptoriana" oferuje jako epilog, trzy numery zamknięte w prawie pół godzinie trwania, ostatecznie pieczętuje jej artystyczny sukces. Na myśl przychodzi od razu pamiętna "Bathory Aria", z tym, że więcej tutaj pomysłu i treści. Kapitalnym refrenem i kobiecymi chórami porywa "You Will Know The Lion By His Claw", a duet "Death And The Maiden" i "The Night At Catafalque Manor" siłą rażenia jest połączeniem przebojowości "Thirteen Autumns And A Widow" ("Cruelty And The Beast") z mielącym pochodem "Haunted Shores" ("Dusk And Her Embrace"). Kredkowa miazga!
Idąc sobie już precz nie zamierzam oczywiście nikogo specjalnie namawiać. Kto przespał premierę "Hammer Of The Witches" dwa lata temu i tak mi nie uwierzy. Ci jednak, którzy muzykę Cradle Of Filth poznali w prehistorycznych, zajebistych dla metalu latach 90, z pewnością się nie zawiodą. Jeszcze kilka płyt temu nie przypuszczałbym, że przedemerytalnie Daniel Lloyd Davey poskłada z tej kapeli coś sensownego, a tu taki drugi już z rzędu cios. Zwraca też uwagę znakomite brzmienie materiału i wielka dbałość o wizualny sznyt krążka. Nikt nie leci po taniości ani muzycznie, ani wydawniczo. Ja już mam swoje lata, i lubię jak starzy wyjadacze, mimo że nie muszą, to odbiorcę i jego talary jednak szanują. Wielkie brawa dla mózgu zespołu i znakomitych muzyków (jednych z najlepszych w karierze), którzy mu towarzyszą.