- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Courtney Love "America's Sweetheart"
"Gorzej być już nie może!" - zarzekają się optymiści. Niestety, może - wystarczy spojrzeć na album Kelly Osbourne, albo, nie szukając daleko, zwrócić uwagę na półki sklepowe naszych rodzimych empików i dojrzeć bladoniebieskawy koszmar o nazwie Chylińska.
Courtney Love w całej swojej "karierze" bardziej zasłynęła z przeróżnych skandali niż z samej muzyki. Jej szczytowym osiągnięciem można określić rolę gitarzystki w Faith No More (na szczęście panowie długo z nią nie wytrzymali i w miarę szybko się opamiętali). Później została liderem dość pretensjonalnego zespołu Hole, dalej zaś zaczęła się kariera solowa, czyli coś, o czym najlepiej jak najszybciej zapomnieć. Natomiast dużo więcej i ciekawiej działo się pomiędzy tymi wydarzeniami. Można by nawet powiedzieć, że muzyka była jedynie przerywnikiem w bujnym życiu towarzyskim Courtney. Oczywiście nie było by w tym nic złego, gdyby nie fakt, że pani Love prawie wszystko, co robi, robi na pokaz, dla kasy. Szuka taniej sensacji - lubi bulwersować i oburzać poczciwych staruszków, czytających "The Sun", albo, w przełożeniu na polskie realia, "Fakt", gdyż wie, że to najprostszy sposób na duży zastrzyk gotówki. Nudzą mnie te jej wszystkie wybryki typu: pozujemy do pornograficznej sesji zdjęciowej w "Hustlerze", a później opowiadamy o tym, że ubieramy się jak zdzira i samych nas to bardzo oburza. Prowokacje na poziomie, jak widać, bardzo miernym - szkoda tylko, że tyle ludzi sie ciągle na to nabiera...
Sama płyta jest zupełnie jak Courtney - plastikowa, niby pikantna, a tak naprawdę kompletnie mdła. Teksty traktują (jakże by inaczej?) o życiu towarzyskim gwiazd kina i sceny, czyli chyba o jedynym temacie, w którym Courtney jeszcze jako-tako się orientuje. Chropowaty i agresywny głos wokalistki w połączeniu z cukierkowatymi piosenkami brzmi momentami wręcz komicznie. Najgorsze jest jednak to, że wszystkie utwory napisane są kompletnie bez żadnego pomysłu - są mdłe, brakuje im nie tylko przebojowości, ale nawet wyrazu.
Kto śmie zbezcześcić termin "punk" odniesieniem go do tego "dzieła", jest kompletnym ignorantem... Naprawdę nóż mi się w kieszeni otwiera, kiedy słyszę, o coraz to nowych punkowych idolach, typu Blink 182, Sum 41, Zebrahead, The Distillers czy właśnie Courtney. Czemu jeśli tylko wylansuje się jakiś bezmyślnie grający zespół, który lubuje się w jak najszybszym powtarzaniu jednego dźwięku (co jest notabene największym przejawem wirtuozerii i technicznego kunsztu na "America's Sweetheart"), a jego tekty wzbijają się na intelektualne wyżyny, kiedy to nabijają się z Britney Spears, od razu przylepia mu się etykietkę z napisem "punk"? Punk to coś więcej niż umysłowe zacofanie i do obrzydzenia słodkie melodyjki podparte "ostrymi" gitarami... No cóż, można tylko marzyć, że jeszcze raz do życia przebudzi się Iggy Pop i pokaże tym wszystkim pseudopunkowcom miejsce w szyku.
Podsumowując, płyta bardzo dobra dla ludzi głuchych (nie mylić z "Songs For The Deaf" Queens of the Stone Age, bo w ich przypadku to tytuł mylący). Jak dla mnie Courtney może sobie być kim jej się żywnie spodoba: aktorką, tancerką, kelnerką, publicystką, strażakiem albo księdzem - oby już tylko zeszła ze sceny.