- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Coma "Czerwony album"
Czerwień zdaje się brać górę nad żółto-czarnym miszmaszem czy rozwleczoną armią świętych znaków. Bierze nawet górę nad mrocznym, naiwnym acz urokliwym romantyzmem sprzed lat. Coma jest czerwona, jak sprzężenia gitarowe i farba cieknąca z nosa po intensywnym pogowaniu. I w końcu: Coma jest rasowa. Jak maźnięty czerwonym lakierem samochód terenowy. I super. Konceptualizm łódzkiego zespołu czasem irytował. Ja doskonale rozumiem, że Rogucki publiczności chce się objawiać jako wcielenie młodopolskiego artysty. Przez to twórczość zespołu była często zbywana mokrym prychnięciem. Ale ja go nawet lubię takiego - gubiącego się we własnych dywagacjach na temat sfery tekstowej i pełnego intelektualnej napinki. Bywa przy tym naprawdę zabawny. Ale jak jest teraz? Nie wiem, czy to właściwe określenie, ale wydaje mi się, że Coma dojrzała. Mniej w niej młodzieńczego buntu, mniej kordianowskiej manifestacji ducha. Więcej zaś zwykłej, prostej, konkretnej piosenkowości.
Ktoś już napisał, że o ile Rugucki do swojego solowego projektu "Loki - wizja dźwięku" nie przelał wiele z macierzystej formacji, o tyle do "Czerwonego albumu" Loki wdarł się dosyć zdecydowanie. Na szczęście, jeśli o mnie chodzi, cieszy mnie tylko jego ingerencja w warstwę tekstową, która nasączona jest w końcu luzem, ciekawą grą słowami i prostotą, która rozjaśnia przekaz. Nie to, że jestem zwolennikiem jego upraszczania i zawierania w trzysylabowych refrenach. Coma pokazała już, z większym bądź mniejszym powodzeniem, że potrafi robić z rockiem coś wyjątkowego, mieszając go z poezją i aktorską formą wyrazu. Teraz natomiast dostajemy upaprany czerwienią konkret, który aż kipi od bujających riffów.
W Comie od zawsze czaił się groove charakterystyczny choćby dla takiego Rage Against The Machine. Na "Czerwonym albumie" wciąż jest tego sporo. Wystarczy odpalić "Białe krowy" - pierwszy utwór na płycie. Mamy bujający riff, poprzedzony gardłowym "let's go" i już robi się smacznie. A to przecież dopiero początek. Roguc nie maluje nam pompatycznymi metaforami beznadziejności żywota, nie ma tu wrzeszczącej herbaty ani jasnych uśmiechów frunących z drzew. Jest za to fajny tekst, prosty, ale niegłupio zrymowany i świetnie wkomponowany w muzykę. A tematyka? Mniej w niej opisywania walki z życiem, a więcej obserwacji i lirycznego malowania jego prozy, która dzięki tym tekstom staje się... bardziej znośna?... I, jeśli chodzi o teksty - tak jest już właściwie do końca płyty. Następny utwór dosyć konkretnie wyłamuje się z kanonu rockowych czadów. Teledyskowe "Na pół" wywołało we mnie siarczysty atak kaszlu - no bo co to niby, kufa ma być?! Coma gra pop?! Zreflektowanie przyszło, kiedy któregoś dnia zacząłem bezwolnie nucić pod nosem ten kawałek. Sami muzycy chcieli wybrać na singiel najmniej reprezentatywny utwór dla całej płyty. Ot, taki autorski żarcik. Ale nic to, idźmy dalej.
A dalej mamy utwory krótkie, kilkuminutowe, zbudowane na rytmicznym kośćcu, wypełnionym bujająca całością. Nikt nie wstępuje przed szereg. W tym wypadku można odczuć, że wokal Roguca oraz jego osobowość są tylko idealnym dopełnieniem potężnej muzyki. Po zakamarkach "Czerwonego albumy" suniemy więc poprzez bujające "La Mala Educacion", czadową "Angelę", która już sieje spustoszenie na koncertach. Zgrzytniecie odtwarzacza wprowadza nas w końcu w "Deszczową piosenkę". Podobnego wrażenia doznałem słuchając początkowego riffu do "Trujących roślin" na "Hipertrofii". Kompletna miazga, dynamiczny walec przyozdobiony metalowymi inkantacjami, który przyjemnie rozjeżdża małżowiny uszne. No i pieśń o mieście rodzinnym - Łodzi. Nie schowanym w chmurach, nie wyrzeźbionym z onirycznego uwielbienia, niemocy, niebytu i cholera wie z czego jeszcze. Po prostu skąpane w deszczu miasto, ciemne uliczki, mroczne bramy. Ot, miasto jakich wiele.
Później następuje rozprawa ze współczesnym showbiznesem w "Gwiazdozbiorach". Też ciężko. Coma nie sunie jednak jak towarowy pociąg przez cały czas - natrafiamy na "0Rh+" i mamy tutaj nawiązania do dwóch ostatnich płyt. Budowanie napięcia przez tekst, delikatne pasaże gitarowe, przestrzeń, senna atmosfera, jakąś taka usypiająca, ale przyjemna monotonność... Później delikatne przełamanie rozmydlonego stanu ducha w rozpoczynający się leniwym plumkaniem "W chorym sadzie". I kolejny walec. No i znów słychać postgrunge'owe mięso naznaczone wędrówkami w bardziej ekstremalne rejony muzyczne. Bardzo prawdopodobne, że Coma straci część starych fanów - tych zatwardziałych małolatów, którzy z rozmarzeniem wspominają rozwleczone w nieskończoność, przesycone nostalgią i pesymizmem utwory. Pewną namiastką zamiłowania do budowania wielopoziomowych struktur są tutaj utwory takie, jak "Rudy" czy "Los Cebula i Krokodyle Łzy". Jednak próżno szukać tu naiwnego sentymentalizmu czy dekadenckich stanów ducha. Mimo iż muzyka w swojej rozmazanej palmami gitarowymi formie nawiązuje do długaśnych utworów z płyt poprzednich, to tematyka, tekst i atmosfera są już zupełnie inne. Tak, jakby Coma dojrzała właśnie. I na koniec mamy "Jutro" - wypełnione kołyszącym wokalem Roguca i zrywami gitarowymi między zwrotkami.
Zamiast zwartego i zdeklarowanego pomysłu na płytę, dostajemy szereg drobniejszych, wyrwanych z kontekstu historii. Zamiast banalnego poszukiwania sensu, zamiast manifestacji zagubienia i złości, otrzymujemy konglomerat rockowo - metalowych piosenek, których właściwie nic nie łączy, poza ciężarem, brzmieniem i czerwona okładką płyty. Jakaś cząstka mnie ma żal, że na "Czerwonym albumie" mało jest momentów, które mogą wypełnić zamyśleniem długie, jesienne wieczory. O ile naiwny, ale urokliwy romantyzm działał dosyć skutecznie w kontekście pierwszych trzech wydawnictw, o tyle zindywidualizowany przekaz ostatniego krążka buduje w słuchaczach zupełnie innych stan ducha. Ale tak sobie myślę, że to dobrze. Paradoksalnie Coma w ten sposób się rozwija. Stawia na krótkie, konkretne piosenki, na gitarowe rzemiosło, które na koncertach pomoże zbudować zespołowi jeszcze większy szacunek wśród fanów i kręcących nosem malkontentów.
ale pierwsza płyta Comy nie jest taka zła chyba, zwłaszcza 'Leszek' ale może też 'Spadam' i... dla odmiany Zbyszek- kolega z wojska hehe jakoś tak leciał tan tekst
anyway, ja żadnego (kolegę) Zbyszka z wojska nie kojarzę ;)
i chyba nic poza tym już ciekawego
chociaż generalnie się nie znam
;)
Materiały dotyczące zespołu
- Coma
zgrali wtedy dobrze, ale nie zachęcili do dokładniejszego posłuchania z płyt. Przekaz mają jakby w środku była sama wata, może nawet ta cukrowa.