- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Christ Agony "Nocturn"
Cezar (Cezary Augustnowicz), jak to Cezar, związany piastowanym, piekielnym urzędem, musi biedaczysko uwzględniać różnorodne zapotrzebowanie podległego sobie ludu. W myśl infernalnej władzy absolutnej stosunkowo niedawno złoił wszystkim dupę oldschoolowym i brutalnym do bólu powrotem Moon, który zniesmaczył dużą część polskiej metalowej tłuszczy, zaś z drugiej strony poniósł w samozadowoleniu ku bramom piekielnym ostatnie bastiony konserwatystów (w tym mnie). Prawem kolei dziejów pora więc na odwilż i nieco bardziej stonowane, natchnione przyłożenie, a co za tym idzie wraca główne danie cesarskiej garkuchni - Christ Agony, w którym od zawsze było więcej uczucia i przestrzeni, czyli wyznaczników dobrego, starego, polskiego dark - black metalu.
Przy okazji płyty "Nocturn", o której mowa, historia w aspekcie formalnym zdaje się także zamykać kolejne koło. Rzecz tyczy się składu, w którym kapustę za perkusyjną umowę o dzieło zgarnia do skarpety Zbylu Promiński. Przypomina mi to etap po połowie i w końcówce lat 90-tych, kiedy w Moon (wtedy Moon - "Daemons Heart") i Christ Agony ("Elysium") normę wyrabiał Docent Raczkowski, po którego śmierci, przypomnijmy, to właśnie rzeczony Zbylu objął tron naczelnego napierdalacza rodzimej sceny. Spokojnie jednak, nie dajcie się unieść marketingowemu wymiarowi tej informacji, gdyż tak, jak w przypadku rzeczonych płyt (szczególnie "Piekielnej Studni"), Inferno wzorem Doca brykanie ogranicza tutaj do pedałowania stopami, z reguły utrzymując zdyscyplinowane, proste tempa. W Christ Agony nigdy przecież nie chodziło o popisywanie się, a budowanie unikalnego, ponadczasowego klimatu, któremu wszystko było i nadal jest podporządkowane. Komu mało przejść po centralach - zapraszamy do odsłuchu płyt zespołu zarządzanego przez pewnego celebrytę z Gdańska, obecnie określanego, zdaje się, mianem Głosu Polski.
Nokturnalny skład (uzupełniony jak zwykle przez Reyasha) to dream team pełną gębą, ale nikt przed szereg Chrystusowo Agonalnej aury tutaj nie wychodzi. Rzecz, jak to w ich (jego?) przypadku, rozpoczyna nienazwane intrem intro w postaci wspaniałej, powoli i akustycznie rozkręcającej się kompozycji "Opus Sacrum / Reign Of Chaos". Po natchnionym wstępie wchodzą kroczące, pojedyncze uderzenia sekcji, wręcz niezauważenie przeistaczające się w piękne, prawie "greckie" pochody gitarowe Augystynowicza, zaopatrzone charakterystycznym wokalnym szwargotem. Centrum zainteresowania muzyków nie jest tutaj, co ponownie przypominam, zmiażdżenie odbiorcy, lecz bardziej hipnotyzujące okadzenie satanistycznym zielem, otumanienie i porwanie w czeluści otchłani, której kustoszem jest wprawdzie wciąż Papa Diablo, ale ten bardziej poetycki, romantyczny, zdesperowany, dławiący się niespełnionymi namiętnościami. Kolejny rozdział otwiera "Frozen Path Unholy Fire", w którego centrum widły ostrzy dobrze znany riff z pamiętnego hymnu "Moonlight", tylko że w mniej wyeksponowanej i mniej skomasowanej formie niż w tamtej pamiętnej kompozycji. Gdzieś w tle zaczyna majaczyć brzdąkanie gitary akustycznej akompaniującej czystemu wokalowi, przypominając czasy "Darkside" lub znów środkowej części "Moonlight", i w końcu nadchodzi nostalgiczne, przeciągane, epickie zwolnienie całej muzy, wzniecające pożar na plecach. "Slient Gods Of Darkness" to następne nawiązanie do księżycowego finału demonicznej trylogii sprzed ponad 20 już lat. Zdecydowanie wskazują na to melodeklamacja z wyjącymi wichrami w tle (vide: "Mephistospell") i położenie nacisku na melodyjne fragmenty wraz z przewodnią procesją gitar, ciągnącą - na swój sposób przebojowo - cały kawałek do przodu lub do dołu, jak sataniści by woleli. "Demonicon Iluminati" zajebiście kończy się w typie "Eternalhate", brak tylko wariacko wycharczanego "welcome to the eternity, wlecome to the edge of darkness!", ale moc zaiste podobnie zacna. Cezar jednak nie byłby sobą, gdyby najlepszego nie zachował dla swych wiernych na koniec, który stanowi tutaj - śmiem twierdzić - najlepsza kompozycja Christ Agony od 1996 roku - "Flames Of Several Suns". Panie Baalu... wiem, że to takie dziecinne zachwycać się wywrzeszczanym na początek - "Zejtaaaan! Mastaaaa!", ale cóż zrobić, kiedy ma to miejsce po tak uwodzicielskim początku ze staro - para - orientalnymi klimatami i rewelacyjnym, prostym niczym drut, ale koncertowo "pewniackim" trzonem motorycznym w roli głównej.
Znów nasuwają mi się wspomnienia, wiecie Panie i Panowie, z czasów, kiedy nasze periodyki metalowe był drukowane za bajońskie sumy na śliskim papierze, tak żeby każdy, kto przypadkowo zapomniał je w kiblu i z rana przed śniadaniem niechcący trafił obok muszli, mógł je jeszcze uratować pod bieżącą wodą. W pewnym momencie, mimo całej otoczki kultu i legendarnego szacunku, zaczęto kręcić nosem na Christ Agony, zwąc go zespołem jednej trylogii ("Unholyunion", "Daemoonseth", "Moonlight"). Zebrało się najpierw wpierdol za "Darkside", zebrało się za "Whispers", potem za ciągłe żonglerki menedżmentem i wydawcami, którzy raz po raz zapowiadali kolejną płytę jako powrót do wielkości i klimatu tamtej, pamiętnej trójcy. Tymczasem ani "Trilogy", ani "Elysium", ani nawet rewelacyjny "Condemnation" sprzed trzech lat takowym z pewnością nie były. Ten czas nadchodzi dopiero wraz z wydaniem "Nocturn". Augustynowicz, Rejek i Promiński z dużym powodzeniem odtworzyli klimat tamtych nagrań ze wskazaniem na ultrakultowe "Moonlight - Act III", od rozwiązań z którego "Nocturn" wręcz się trzęsie. Ja należę do grona fanów, którym tamta klasyczna już płyta na stałe zdefiniowała drugie podówczas po Vader miejsce wśród polskich kapel metalowych. Oczywiście nie jest to materiał lepszy od tamtego i ludzie tworzący ongiś Croon Records nadal mogą się chełpić wydaniem w latach 95-96, dwóch najzajebistszych polskich metalowych płyt wszech czasów, czyli "De Profundis" Vadera i "Moonlight" właśnie. Jednakowoż fani tamtej produkcji zapewne będą wpiekłowzięci. Zaręczam - to jest w końcu to Christ Agony, na jakie czekaliście długie, jak koń słonia, 15 lat.
I co do tych nowych albumów to wątpię, żebym za 10 lat mógł powiedzieć to samo, ale cieszmy się, chociaż, że nie grają czegoś w stylu "Elysium"