- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Chris Cornell "Scream"
Chrisa Cornella wszyscy znamy z Soundgarden i Audioslave. Można się spierać o późniejsze dokonania tej drugiej kapeli, jednakże obie niewątpliwie stworzyły przynajmniej kilka wartościowych rzeczy. Oprócz tego wokalista w ramach solowej kariery skomponował nie jedną interesującą kompozycję - zwłaszcza na jego solowym debiucie "Euphoria Morning" z 1999 roku. "Carry On" było już płytą dziwniejszą, nierówną, ale w kontekście tej recenzji nie zamierzam na nią narzekać...
Historia najnowszej solowej produkcji Cornella zaczyna się dość niepozornie - lider Soundgarden zwrócił się do niejakiego Timbalanda w sprawie zremiksowania piosenek z "Carry On". Nie wiem, jakie używki obaj panowie musieli zażywać, ale w końcu doszli do wniosku, że dogadują się tak dobrze, iż Cornell zdecydował się nagrać z czarnoskórym producentem całą płytę. Kolaboracja dziwna i od początku budząca wątpliwości, no bo co mogą mieć ze sobą wspólnego gwiazda grunge'u i hiphopowy producent, odpowiedzialny za lansowanie coraz to większej ilości tandetnych popowo-hiphopowych tworów? Chyba raczej tylko chęć zbicia kasy... Ale ja wierzę w cuda, nie zrażam się łatwo, także postanowiłem zapoznać się ze "Scream" na własne uszy.
Płyta rozpoczyna się zgodnie z hitchcockowskimi zasadami: od trzęsienia ziemi. Bynajmniej nie mam tutaj na myśli efektowności tej klęski żywiołowej - bardziej jej tragiczny aspekt. Album otwierają kiczowate fanfary, przechodzące nagle w orientalną wokalizę. Ta równie nagle w pewnym momencie się urywa i słyszymy typowy timbalandowy beat z automatu perkusyjnego, "wzbogacony" charakterystyczną dla tego producenta syntezatorową harmonią. Od początku zatem słychać, kto miał więcej do powiedzenia w kwestiach muzycznych na tej płycie... Album jednak podpisał Chris Cornell - w końcu pojawia się jego wokal. Chociaż, gdyby nie charakterystyczna maniera, w życiu nie uwierzyłbym, iż to właśnie on wyśpiewuje "That bitch ain't a part of me / No, that bitch ain't a part of me / I said no, that bitch ain't a part of me / No, that bitch ain't a part of me". Ambitnie i z głębią - nie sposób się dziwić, że Chris porównuje w wywiadach "Scream" do "The Dark Side of the Moon" Pink Floyd.
Duet postanowił w pełni wyżyć się na słuchaczach, nie dając im nawet chwili wytchnienia, wplatając między utwory dziwaczne przerywniki, dzięki czemu kawałki zlewają się ze sobą nie tylko w przenośni, ale również dosłownie. Także zaraz po romantycznym otwieraczu, naszych uszu dobiega "Time". Kolejna piosenka skomponowana przez automat perkusyjny i syntezatory Timbalanda, aczkolwiek w refrenie nawet można usłyszeć gitarę. Ta w pewnym momencie płynnie zostaje wyparta przez wstęp do utrzymanego w plastikowych rytmach r'n'b "Sweet Revenge". Uwagę przykuwa vocoderowy refren, przywodzący na myśl złoty okres twórczości eurodance'owych zespołów pokroju Eiffel 65. Następny w kolejce "Get Up" aż kipi od słodyczy syntezatorów i efektów przelewających się z jednego głośnika w drugi. Cornell brzmi w refrenie jak prawdziwy czarnoskóry raper - nie sposób nie wstać na jego zawołanie "get up". Trzeba mieć naprawdę bujną wyobraźnię, by ogarnąć, iż utwór ten w pewnym momencie przerywa rockowy riff (tak, na gitarze!), będący wstępem do następnej kompozycji - "Ground Zero". Żeby dać trochę odpocząć syntezatorom, tutaj za tło służy irytujące pokrzykiwanie. Pod koniec kompozycji przechodzi ono przez setki efektów, by ustąpić miejsca powracającym w glorii i chwale syntezatorom z "Never Far Away". Ewidentnie brakuje mi w tym utworze Nelly Furtado (chociażby gdzieś w chórkach), ale niedosyt ten w pełni rekompensuje mi pseudoorientalny "Take Me Alive" - efekt współpracy z Justinem Timberlakiem. Oczywiście należy wspomnieć, że w kompozycji tej można usłyszeć gitarę - w końcu to już chyba trzeci raz na tym albumie. Utwór numer osiem to oparta na przestrzennych efektach balladka "Long Gone". Jakby wrzucić gdzieś jeszcze do niej pianino, mielibyśmy "Apologize 2". Niestety, to pojawia się dopiero w utworze tytułowym. Jest tutaj też typowy dla produkcji Timbalanda zaśpiew "heeeejo", sam Timbaland udziela się na backing vocals - można poczuć się jak w domu. Sielankowe klimaty przerywa krótka solówka na czymś, co brzmi jak plastikowe dudy (które - mylnie - często nazywa się kobzą) i słyszymy kolejny parkietowy hit w postaci "Enemy". Nawet sobie Cornell trochę pokrzyczał w refrenie - w końcu tytuł płyty zobowiązuje. Jak wszystkie pozostałe kompozycje na "Scream", także "Enemy" nie dobiega klasycznego końca, tylko płynnie przechodzi w niesiony przez marszowy rytm "Other Side of Town". Może po prostu ogarnął mnie entuzjazm, gdy dostrzegłem, że to już przedostatni utwór, ale "Climbing Up the Walls" zrobił na mnie nawet w miarę pozytywne wrażenie - chociaż swoim plastikowo-beatowym, tanecznym charakterem w żaden sposób nie odbiega od przyjętej na "Scream" konwencji. Płytę zamyka najbardziej energiczny numer na niej zawarty, "Watch Out". Przywodzi trochę na myśl timbalandowy hit "The Way I Are". W ramach niespodzianki otrzymujemy jeszcze ukryty, akustyczny "Two Drinks Minimum" - bez beatu, bez syntezatorów, za to z całkiem ładnym hammondem w tle i harmonijką. Niestety, nie zmienia on w żaden sposób faktu, że aby zatrzeć wrażenia po "Scream" potrzeba będzie o wiele więcej, niż dwóch drinków.
Na okładce "Scream" widzimy wysoko skaczącego Chrisa Cornella. Niestety, on sam wykonał ruch w zupełnie odwrotnym kierunku i zaliczył dna den dno najgłębsze. Rockman z krwi i kości - z (skądinąd rewelacyjnym) zachrypłym głosem i kilkudniowym zarostem - nagrał płytę z pogranicza eurodance, popu i r'n'b z czołowym hiphopowym producentem. Żeby to jeszcze był chociaż jakiś pop na poziomie... Ale niestety nie - "Scream" to uosobienie tego, co we współczesnej muzyce popularnej najbardziej kiczowate i tandetne (w końcu producent tego krążka jest za taki jej stan w dużej mierze odpowiedzialny). Co się stało? Czy płyty Audioslave i Soundgarden naprawdę tak słabo się sprzedały? Czy naprawdę warto upaść tak nisko dla trzeciej willi i dziesiątej bryki?
'Scream' wymaga otwarcia szarych komórek :) Wg mnie płyta jest 'niestety' ciekawsza i lepsza niż choćby 'Euphoria Morning', którą trawi lekkie niezdecydowanie twórcze tego wielkiego skądinąd artysty i słaba produkcja, ze zmarnowaną ścieżką wokalną Cornella. To mamy powrót do wyeksponowania tej największej siły artysty, przy jednoczesnym unowocześnieniu brzmienia (pomimo electro-popu - jaka duża selektywność). A że kosztem szlachetnego przesteru?... Coż, nie zawsze można nagrać Reach Down :)
Podobnie było w przypadku Paradise Lost, gdzie albumy One Second i Host zdecydowanie odświeżyły styl i dzieki którym późniejszy powrót do mocno przewidywalnej studni zespołu był bardziej strawny.
Wszystkie negatywne komentarze jakie słyszałam czy czytałam, czy też recenzje, pochodzą od ludzi, którzy preferują ostre klimaty muzyczne, zupełnie jakby byli zapatrzeni na jeden gatunek muzyczny i nie potrafili zrozumieć jak rockowy wokalista mógł 'zdradzić' swój gatunek muzyczny. Tylko czy o wielkości artysty nie świadczy właśnie to, że w pewnym momencie postanawia zaryzykować, poeksperymentować, łapie się za coś zupełnie z innej bajki, chce przełamać i dobrze na tym wychodzi? Dlaczego jak ktoś jest artysta rockowym to ludzie, jego fani oczekuję, że zawsze taki będzie, że zamknie się w rockowej puszce. Chris to piekielnie utalentowany artysta, ma fenomenalny głos, którego mogę słuchać godzinami, działa na mnie niesamowicie, i uważam, że w połączeniu z 'bitami' Timbalanda brzmi kapitalnie. Utwory mają charakter, swój klimat. Osobiście podziwiam Chrisa za ten krok i szczerze gratuluję mu udanego skoku na głęboką wodę. Jeśli planuje nagrać jeszcze coś z Timbalandem to czekam niecierpliwie.
Gościu niszczy ryneczek śmieciowych sezonowych piosenkareczek.
Ogólnie płyta zrobiła na mnie dobre wrażenie, ale moze dlatego że lubię taką muzyke, to jest pop,elektroniczną. Miałem ochotę posłuchać takiej muzyki. Powiem więcej: bardziej mi się ta płyta podoba niż Audioslave, ale to osobny temat ;) Myślę że to nie skok na kasę, tylko bardzo chciał nagrać taką płytę. Dobrze z tego wybrnął. Glos Cornella pasuje do takich piosenek, same piosenki miło się słucha. Może dlatego, że poszedł na calosć, nie przejmował się opinią fanów Audioslave i Soundgarden i nagrał płytę w stylu Timbalanda. Nie nadawał na siłę rockowych elementów, nagrał płytę taką jak miał ochotę. Powiem tak facio ma jaja, bo chyba wiedział że spadną na niego gromy zato, jednak nagrał. Pewnie bym się czepiał, ale poco skoro płyta jest poprostu miła dla ucha. Scream, Enemy, Ground Zero, Watch Out i Take me Alive to poprostu dobre kompozycje, dobrze wyprodukowane. Jak tą płytę kupiłem to słuchałem jej nonstop, tak wpada w ucho (przynajmniej moje). Widać tu robotę dobrego muzyka, który potrafił odnaleźć się w takim gatunku. I tak że nie wygląda to na robione na siłę.
Według mnie nie ma co się wstydzić tej płyty. A że wam się nie podoba to wasze prawo. Ale pomyślcie, ze może miał ochotę nagrać coś takiego, spróbowac takiego stylu, albo lubi grać wam na nerwach. ;)
Pozdrawiam